– Najlepiej czujemy się w projektowaniu. To jest to, co kochamy robić. Czy projektowanie będzie oznaczało kuratorstwo wystawy, projekt budowy do drukarki, to nie ma znaczenia – mówią w wywiadzie dla „Design Alive” Paulina i Jacek Ryń, twórcy studia Razy2.
Paulina i Jacek Ryń. Trójmiejscy projektanci i kuratorzy. Spokój i rozwaga pięknie kontrastująca z zawodową aktywnością. A w zasadzie, jak sami podkreślają „nadaktywnością”, bo ich portfolio odzwierciedla różne oblicza pracy projektowej zarówno dla miasta, instytucji, jak i firm zewnętrznych. Prowadzą warsztaty, projektują wystawy i produkty. Uczestniczą w akacjach społecznych, działają na rzecz przestrzeni publicznej. Prywatnie, uwielbiają gotować – ich kuchnia to aż pięć i pół metra długości dobrego smaku, inspiracji i pomysłów. O początkach studia, marce, pierwszych porażkach i sukcesach w projektowaniu rozmawiamy w naszej ulubionej Gdyni.
Projektowanie dla Razy2 to nie tylko produkt. To wystawy, publikacje, edukacja. Od kiedy zaczęła się fascynacja designem na tak wielu poziomach?
J: – Jeszcze na początku studiów. Zaczynaliśmy z konkursami architektonicznymi i wzorniczymi. Pierwszy, ten najważniejszy, polegał na opracowaniu koncepcji przystanku w Warszawie. Paulina studiowała wówczas architekturę, ja wzornictwo. Nasze kompetencje się zgrały, stwierdziliśmy więc, że to dobry pomysł, by spróbować wspólnie swoich sił. No i tak się skończyło, że całe wakacje siedzieliśmy jak wariaci nad koncepcją [śmiech].
Jako młodzi ludzie już wiedzieliście, że trzeba działać. Szybko!
P: – Architektura to mój drugi kierunek studiów. Gdy się na nią dostałam chciałam się spełnić, skorzystać, tyle ile się tylko da. Można powiedzieć, że byłam nawet kujonem [śmiech].
J: – Faktycznie bardzo dużo robiliśmy konkursów – do tego te modele, które trzeba było zrobić, a potem zawieść. Początkowo nic nie wygraliśmy, ale Fundacja „Bęc Zmiana” o nas napisała. To było dla nas bardzo duże wyróżnienie.
Pierwsza oznaka, że coś się da, że jest szansa.
J: – Poniekąd tak. Jednak pierwszym ważnym uznaniem była shortlista na Designboomie w konkursie „The Radical Radiator of the future”. Konkurs był realizowany dla marki Bisque Radiators. Co śmieszne, kilka lat później projektowałem dla ich konkurencji. Później wyróżnienie w Akupunkturze Miasta.
P: – Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że powstanie studio. Chcieliśmy się po prostu sprawdzić. Jako studenci szukaliśmy drogi, a konkursy były dobrym testem. Potrafiliśmy przez parę dni mieszkać z jedną ekipą, w jednym mieszkaniu, tylko po to, by zrobić dobry projekt. Dzień i noc. To był naprawdę miły czas. Szczera pasja.
Konkursy musiały się skończyć i przyszedł czas na poważne decyzje dotyczące własnej marki.
J: – Tak, zdecydowanie. Po etapie konkursów przyszła fascynacja targami i festiwalami. W 2007 roku byłem na stażu w Droog Design i właśnie tam pojawił się pomysł na stworzenia studia Razy2. W ukierunkowaniu naszych działań pomogły mi też studia w ramach Erasmusa w Design Academy w Eindhoven.
To był ważny moment. Branża projektowa się rozwijała. Taką aktywność macie we krwi?
J: – Faktycznie jesteśmy trochę „nadaktywni” projektowo [śmiech]. Nie wszyscy też w tym czasie decydowali się na międzynarodowe konkursy. Również staże zagraniczne nie były jeszcze tak powszechne – przynajmniej na mojej uczelni.
Przede wszystkim należeliście do grupy projektantów polskich, którzy zdecydowali się tworzyć własne marki.
P: – Ale my byliśmy wtedy dzieciakami. Naiwnie szliśmy z prądem, próbowaliśmy robić to, co działo się wtedy w branży za granicą.
Tak, ale moment boomu marek promujących projektantów z sektora wyposażenia wnętrz był ważnym etapem w rozwoju polskiego designu. Wy niewątpliwie byliście jego częścią.
J: – To był świetny czas. Inspirowali nas ludzie, znajomi po fachu. Miałem szczęście na przykład studiować m.in. u Pawła Pomorskiego z MALAFORa. W między czasie powstało również Centrum Designu Gdynia. Polskie uczelnie państwowe zaczynały otwierać się na rynek. Na pewno sporo udziału w tych pozytywnych zmianach miały też środki unijne. To, w jaki sposób są one konsumowane, to już inna sprawa.
P: – Oczywiście bardzo dobrze wspominamy również Gdynia Design Days i kontenery, w których prezentowaliśmy projekty. Trochę jednak zmęczyliśmy się samą sprzedażą, wdrażaniem swoich produktów. Nie zapominajmy, że jesteśmy projektantami. Nie chcieliśmy marnować naszych sił i pomysłów na elementy, które nas nie interesują, ani też w których nie czuliśmy się silni.
Uczyliście się. Nawet jeśli odbywało się to na własnych błędach.
P: – Tak, dokładnie. Nie wiedzieliśmy nic na temat przedsiębiorczości, marketingu, a przecież tworzyliśmy produkt – zaprojektowaliśmy i produkowaliśmy lampy i inne akcesoria. Dowiedzieliśmy się z pewnością, jak pewne działania w procesie budowy marki nie powinny wyglądać. To była dobra nauka, która z pewnością nadal trwa.
Zbieraliście doświadczenie. Wasz projekt stołu Tab został sprzedany dużej firmie.
J: – To też była nauczka, że sprzedaż projektu to nie koniec. Okazało się później, że jest zbyt drogi we wdrożeniu i ostatecznie nie pojawił się na rynku. Tak. Zbieraliśmy zarówno porażki, jak i sukcesy, ale ostatecznie skupiliśmy się na projektowaniu. Rozpocząłem pracę dla firmy Terma. To był ważny punkt zwrotny dla naszego studia. Wsiąknąłem na dwa i pół roku, po czym powiedziałem sobie, że trzeba spróbować sił również w innych gałęziach przemysłu. Dużo jednak zawdzięczam tej pracy. Miałem okazję obserwować firmę od środka, jak działa, jak produkuje. Obserwowałem technologię, proces wdrożenia. Poza tym doszła Akademia Sztuk Pięknych w Gdańsku, na której jestem asystentem.
Wasze studio skupione jest teraz już tylko na projektowaniu.
J: – Tak, skupiliśmy się na wzornictwie przemysłowym. Projektujemy dla klientów zewnętrznych. Niedawno do sprzedaży weszła felga zaprojektowana dla firmy Polish. Projekt powstał jakiś czas temu, ale jako że jest to nowe przedsięwzięcie, firmie trochę zajęło wdrożenie wzoru. Obecnie pracujemy też nad projektami dotyczącymi rehabilitacji, akcesoriów dla zwierząt, obudów różnego rodzaju urządzeń. Nie możemy więcej na ich temat powiedzieć, gdyż obowiązuje nas klauzula poufności. Projektujemy też obudowę plottera drukującego dla nowopowstałej warszawskiej firmy.
P: – Nie uciekamy od projektów w tkance miejskiej. Realizujemy projekty m.in. dla CSW Łaźnia. Udało się zaprojektować we współpracy z Pobereżny/Podgórczyk i z Agą Jurecką podwórko dla Centrum Edukacji Artystycznej w Nowym Porcie. A niedawno zrealizowaliśmy instalację na akcję Cud nad Martwą Wisłą. Oczywiście, nasze wcześniejsze projekty nadal są ważnym elementem naszego życia i pracy. Traktujemy je jednak, z perspektywy lat, jako rodzaj eksperymentu, który doprowadził nas do miejsca, w którym teraz jesteśmy.
W waszej pracy przyszedł też czas na wystawy.
J: – Pierwsze aranżacyjne próby miałem w Droog. Brałem udział w projektowaniu wystawy DryTech III. Była to wystawa powdsumowujące trzy edycje projektu organizowanego przez TU Delft i Droog, w którym brali udział m.in. tacy projektanci jak Chris Kabel, Hella Jongerius czy Marcel Wanders. Knotted Chair jest właśnie efektem udziału w tym projekcie. Potem przyszedł czas na aranżacje dla kolejnych firm, mniejsze wystawy dla ASP. Naszą jednak pierwszą dużą kuratorską wystawą był „Smak Przedmiotu” na Milan Design Week 2014.
Dobrze czujecie się w roli kuratorów? Czy to jest tylko dodatek do pracy?
J: – Najlepiej czujemy się w projektowaniu. To jest to, co kochamy robić. Czy projektowanie będzie oznaczało kuratorstwo wystawy, projekt budowy do drukarki, to nie ma znaczenia.
P: – Hola, hola. Drukarki to nie moja specjalność [śmiech].
Bycie kuratorem to duże wyzwanie, odpowiedzialność. Oceniacie, wybieracie. Pojawia się krytyka.
J: – Praca na uczelni zdecydowanie pomaga. Oceniając codziennie to, co robią studenci, nabierasz pewności. Poza tym uczysz się od starszych kolegów po fachu – na przykład praca z Jarkiem Szymańskim w naszej uczelnianej pracowni, co z pewnością wyrabia projektowo. Dużo obserwujemy: konstrukcji, zależności, szukamy kluczy i powiązań pomiędzy zjawiskami, rzeczami, zachowaniami. W tej chwili bliższe mi jest projektowanie pod konkretne potrzeby, a nie “projektowanie galeryjne” – zrozumiałe tylko przez garstkę osób, nierozwiązujące niczego.
„Sieci” wasza wystawa w ramach tegorocznego Gdynia Design Days była pracą na konkretnych problemach miasta.
P: – Zdecydowanie w tej wystawie przemawiał przez nas patriotyzm lokalny. Jeżeli tylko mamy szansę coś zmienić, polepszyć, to działamy. Chcemy po prostu zmienić otoczenie, w którym mieszkamy.
Jesteście typem miejskich aktywistów?
P: – Nie raczej nie. Chcemy zmian poprzez projektowanie. Owszem angażujemy się w lokalne inicjatywy, jak na przykład niegdyś w PoCoTo (Pomorskie Stowarzyszenie Projektantów – przyp.red) Praca, pracą, ale chęć działania na rzecz otoczenia zawsze nam towarzyszy.
Gdzie powinna zatem zacząć się ta zmiana przestrzeni publicznej? Projektanci tego nie zrobią.
P: – Na poziomie edukacji. Jeżeli samo społeczeństwo, my wszyscy nie zorientujemy się, że jest problem, to żadna zmiana nie nastąpi. Kolejne prawa będziemy omijać.
J: – My jako projektanci możemy inicjować działania poprzez warsztaty, wystawy, małe instalacje, zmuszać do myślenia. Możemy ludzi uczulić na pewne sprawy, ale to oni będą musieli naciskać władze, samorządy. My możemy wskrzesić iskrę, ale kolejne działania należą do większej grupy osób, mediów.
Nie macie wrażenia, że w niektórych polskich miastach jest coraz gorzej z przestrzenią publiczną. Nie mam na myśli tylko architektury i reklam. Wiele miejsc dosłownie wymyka się spod estetycznej kontroli. Jarmark kolorów i form to domena wielu polskich miast.
J: – Jako społeczeństwo się bogacimy, ale nie idzie to w parze z naszą świadomością. Każdy patrzy na własne podwórko, swoje okno, swoją ścianę. Nie rozumie natomiast relacji tej przestrzeni z upstrzonymi budynkami. Są środki finansowe, coraz bardziej dostępna technologia, brakuje jednak elementarnej wiedzy, świadomości, co to znaczy przestrzeń prywatna i publiczna. To też chyba wynika nieco z naszej polskiej natury, że na wszystkim się znamy i wszystko najlepiej wiemy, wszak pokolenie naszych rodziców i dziadków musiało tak funkcjonować.
Miasto jednak jest też piękną inspiracją. Co wy lubicie w Trójmieście? Jakie są wasze ulubione miejsca?
P: – Bulwar gdyński to świetne miejsce do biegania, spacerowania. Gdy byliśmy studentami zrobiliśmy własny projekt, o tym, że na bulwarze nic nie ma poza deptakiem. Teraz, wiele rzeczy się zmieniło, a i my zaczęliśmy doceniać tę okolicę. Nowy plac przy muszli koncertowej i Gdyńskim Centrum Filmowym jest dobrym miejscem do zabaw z naszym psem, który od niedawna z nami zamieszkał. Powstało też dużo knajp dla miejscowych, nie tylko dla turystów. Lubimy Zatokę Pucką. By odpocząć, jeździmy na Kaszuby, nad jeziora, ale wszystko poza sezonem. Niewiele osób w Polsce wie, że na wiosnę i jesień woda w Bałtyku jest krystaliczna, co świetnie widać z klifu orłowskiego.
Po prostu więcej pomysłów przychodzi gdy otacza was spokój?
P: – Zdecydowanie nie lubimy tego zamieszania, natłoku. Inspirację czerpiemy natomiast z całego otoczenia. Kto by pomyślał, że projektując jeden z grzejników na konkurs, przyjdzie nam do głowy rozciągnięta guma do żucia. Trzeba być po prostu dobrym obserwatorem, nigdy nie wiesz, kiedy taki pomysł się pojawi.
J: – Inaczej wygląda oczywiście praca przy projektach komercyjnych, gdy proces przygotowania jest dłuższy, wówczas inspirujesz się na wielu płaszczyznach. Możesz sobie na to pozwolić. Jeżeli projektujemy pod konkretne potrzeby, to wówczas właśnie na nich się skupiamy.
W którym momencie waszej pracy pojawia się ten przyjemny moment ekscytacji, gęsia skórka.
P: – Gdy wiesz, że zaskoczy. Gdy klient mówi: dobra robimy to. Czujemy, że wszystko ma ręce i nogi, jest konsekwentne, spójne. Wspaniałym momentem jest również ten, gdy produkt lub jego elementy do ciebie docierają i możesz go przetestować. Zadajesz sobie pytanie – czy to się utrzyma, czy te śruby wytrzymają [śmiech]. Oczywiście wówczas Jacek, jako perfekcjonista, zawsze podkreśla jedno – nie ma szans, wszystko jest świetnie przemyślane i zaprojektowane, z dużym marginesem.
Dobrze zaprojektowany to znaczy jaki?
P: – Gdy w 100 proc. odpowiadać na założenia i potrzeby.
J: – Dla mnie spójny. Jeżeli coś ma być ekskluzywne, to niech będzie takie we wszystkich swoich aspektach, konsekwentne. Nie może być kłamstwa. Tylko szczerość do bólu. Niech nie udaje, czegoś czym nie jest. Jest taki moment, gdy technologia bardzo dobrze to weryfikuje. Przy produkcji mało i średnioseryjnej projektant nie może sobie pozwolić na udawanie. Wie, że każda nadmiarowość skończy się podwyższeniem kosztów produkcji. Co innego przy produkcji masowej, w trakcie której do wykorzystania jest technologia wtrysku tworzywa. No tu się właśnie zaczynają historie w postaci muskularnych czajników, ponaddźwiękowych termosów, udających czasami produkty lepsze niż są naprawdę.
A sami jakie produkty lubicie kupować?
J: – Cenimy oryginalne przedmioty. Jesteśmy też estetami i lubimy po prostu ładne rzeczy. Gdy byłem mniejszy, konstruowałem domy z klocków Lego. Mój brat – ścisły umysł – podchodzi do budowania po konstruktorsku. Dla mnie każda ściana musiała wyglądać idealnie, nie skończyłem budowy, dopóki nie znalazłem ostatniego klocka pasującego kolorem do reszty ściany.
P: – Nie lubimy natomiast wydawać pieniędzy na produkty, które udają to, czym nie są. Gdy widzimy, że na przykład koszty produkcji są zdecydowanie niższe, że ktoś próbuje nas zrobić w bambuko. Wiemy, jak się starzeją i zachowują materiały, a zatem nawet przy zakupie samochodu widzimy, co się szybko zetrze, zniszczy i ile faktycznie jest warte.
W takim razie pójście z wami na zakupy musi być dramatem. Macie cokolwiek w mieszkaniu?
P: – Tak, mamy. Obecnie wielki bałagan, bo jesteśmy w trakcie remontu. Wiele rzeczy chcemy sami zaprojektować i zrealizować, ale jak zawsze brakuje czasu. Szewc bez butów chodzi. Nie oczekujemy też, by każdy z obiektów wyposażenia wnętrz był idealnie wykonany. Co innego w pracy, tutaj staramy się trzymać najwyższych standardów. W życiu dajemy sobie więcej luzu.
Smak też jest ważny?
P: – Oj tak. Lubię piec, gotować. Nasza kuchnia ma 5 i pół metra długości. To jest niezwykle ważny element naszego życia. Jacek również dobrze się w tym sprawdza.
Grunt to dobra wymiana kompetencji. W takim razie kto i w którym momencie staje się liderem waszego zespołu?
P: – Jacek jest nim bez dwóch zdań. Ja jestem architektem z wykształcenia, a zatem przejmuję w naszym studio wszelkie kompetencje z tym związane. Natomiast to co, najważniejsze powstaje dzięki rozmowie, czasami kłótni [śmiech].
J: – Paulina jest zdecydowanie bardziej poukładana. Świetnie się sprawdza organizacyjnie w projektach wymagających na przykład zebrania ekipy o różnorodnych kompetencjach. Co z resztą bardzo lubi. Ja z pewnością sprawdzam się w projektowaniu. Technologia, ergonomia, wdrażanie to zdecydowanie bliższe mi tematy. Między nami jest i zawsze był twórczy rozdźwięk.
Jakie zatem plany po urlopie?
J: – Z pewnością nie chcemy tylko skupiać się na wzornictwie przemysłowym. Dzielimy swoją pracę na produkt i eksperyment. Jest miejsce na współpracę z firmami, ale jest też miejsce na pojedyncze aktywności takie jak warsztaty, instalacje, wystawy, miasto. Chcemy łączyć te dwa kierunki, bo one wzajemnie się uzupełniają. Działania miejskie, z ludźmi uczą wrażliwości, zrozumienia odbiorcy, rozmowy – co jest bardzo cenne w komercyjnych projektach. Właściwie bez tych miękkich kompetencji nie ma szans na udane wdrożenie produktu. Takim przykładem łączenia tych kompetencji może być Kids Design Space we Wrocławiu, w którym bierzemy udział jako prowadzący warsztaty oraz jedni z projektantów przygotowujący prototypy.
Rozmawiała: JULIA CIESZKO