Mistrz malarstwa krajobrazowego, a zarazem brutalny komentator rzeczywistości. Trudno o jednoznaczną definicję sztuki Karola Palczaka. On sam zaś, choć nazywany nadzieją polskiego malarstwa, do malowania podchodzi prozaicznie, nie kryjąc, że tylko ciężka praca pozwala przeżyć w tym zawodzie.
Tę szczerość dostrzec możemy również w hiperrealistycznych, dalekich od sielanki portretach rodzinnej Krzywczy nad Sanem. I to ta szczerość sprawia, że Karol Palczak wyznacza nową definicję malarskiego reportażu.
Był Pan jednym z tych uzdolnionych dzieci?
W podstawówce zacząłem kopiować obrazy akwarelami. Później, w trzeciej lub czwartej klasie, zamieniłem je na farby olejne. Wtedy też zacząłem już podchodzić do tego poważniej.
Skąd w ogóle pomysł, żeby kopiować?
Podświadomie chciałem malować tak jak inni malarze. Chyba gdzieś przeczytałem, że malarze na początku swojej drogi, czy w ogóle dla treningu, muszą kopiować obrazy. Ale po prawdzie to też dlatego, że zwyczajnie chciałem sprzedawać obrazy.
I udało się?
Udało. W szóstej klasie podstawówki albo w gimnazjum sprzedałem obraz na festynie. To była też dla mnie duża motywacja.
Było wzięcie na sztukę?
Ciężko było coś sprzedać, udawało się to bardzo sporadycznie. Przed studiami trochę wystawiałem na Allegro, rożnie schodziły. A z tego, co pamiętam, te obrazy były bardzo dobre.
Rodzina nie miała nic przeciwko malarstwu?
Wszyscy byli raczej pozytywnie nastawieni. Z pieniędzmi było ciężko, więc każda praca była na wagę złota. Może też dlatego, że miałem ciocię malarkę, która malowała amatorsko i czasem coś sprzedawała, a po tym, jak wtedy na festynie sprzedałem obraz, ojciec zauważył, że może jakieś pieniądze z tego będą…
W szkole za to było trochę zawirowań. Pana próby ukończenia edukacji obrosły już w legendę i zastanawia mnie, czy jak udało się trafić na tę właściwą szkołę, czyli ASP, to poszło już gładko.
Jak Pan wspomina studia?
I dobrze, i źle. Dla mnie to był wielki zaszczyt i to było też pierwsze miejsce, w którym mogłem po prostu malować. Ale było też rozczarowanie. Człowiek czasem oczekiwał o wiele więcej od tej szkoły… Z drugiej strony, kiedy pochodzi się z Podkarpacia i nie ma żadnych perspektyw, trzeba docenić taką szansę. Dzięki akademii mogłem po raz pierwszy obcować ze sztuką, jeździć na wycieczki, spotykać profesorów.
To jest chyba ogólnie taka cecha studiów jako czasu wchodzenia w dorosłość, że jednak następuje zderzenie się z rzeczywistością i pojawiają się rozczarowania.
Tym bardziej było to cenne doświadczenie.
Kraków był oczywistym wyborem od samego początku?
Był najlepszy, więc chciałem tam być. No i był najbliżej, a samo miasto mnie fascynowało. Stare, z tradycjami.
Miał Pan moment zawahania, czy po powrocie do rodzinnej Krzywczy uda się wyżyć z malarstwa?
To był jeden z najcięższych okresów. Po akademii zostałem sam, chciałem malować, ale nie wiedziałem jak. Kraków mnie nie inspirował, w domu nie miałem pracowni. Wtedy pojawił się Bogumił Książek, mój nauczyciel, i dał mi nadzieję na wystawę, pozwolił uwierzyć, że się uda. Dzięki niemu dalej malowałem.
Wystawa się udała?
Galeria splajtowała, zanim się odbyła. Ale zrobiłem wystawę w Potencji, galerii moich przyjaciół, i dzięki temu zaczęła się moja kariera.
Ciężka praca zaowocowała?
To jest rzadki przypadek, żeby ktoś się mógł z malarstwa utrzymać, a mi się udało. Czy to Bielska Jesień, czy inne konkursy sprawiły, że dużo osób chce kupić moje obrazy. W Polsce to rzadkość, rynek sztuki raczkuje i nielicznym się udaje. Chyba że maluje się kicz, na to jest moda u nas.
Piękno dla każdego ma inną definicję.
Trudno jest też to piękno uwiecznić. Maluje Pan z pamięci?
Żaden mistrz malarstwa w historii nie malował z pamięci. Może jedynie szkice by się dało. Zawsze maluje się albo z natury, albo wspomaga zdjęciami. Dla mnie to film jest takim materiałem źródłowym.
Słyszałam też, że robi Pan farby.
Niektóre pigmenty czy farby lepsze są świeże. Wszystko zależy od tego, jaki efekt chcemy uzyskać i jakich narzędzi chcemy użyć. Mam różne oleje: makowy, szafranowy, orzechowy, zagęszczone i niezagęszczone – to wszystko jest bardzo ważne. Daję kilka kropelek na paletę i mieszam z nimi pigment. Bardzo lubię to robić, ale to dużo czasu zajmuje, więc często dwa–trzy kolory sobie tak zmieszam, ale nie wszystkie. Od razu widać, jak się różnią od kupnych.
Brzmi jak warsztat alchemika.
Bo to jest alchemia. Wszystko trzeba robić na wyczucie, nie ma jednej receptury.
Jak w takim razie wygląda Pana pracownia?
Mam akurat bardzo małą pracownię, trzy metry na cztery, ale to mi starcza. Chociaż przez to nie mogę malować dużych obrazów.
Od tylu lat otaczają Pana farby. Nie było myśli, żeby spróbować czegoś innego?
Jaki jest w takim razie plan na najbliższą przyszłość?
Robić jak najwięcej wystaw i malować. Trzeba pamiętać, że nie można stać w miejscu. Jak się ktoś przestanie wystawiać, to ludzie o nim zapomną. Trzeba cały czas pracować. I chociaż ciężko jest się rozwijać do końca życia, to trzeba próbować. Póki tylko będą siły i możliwości.
Karol Palczak
Urodził się w 1987 roku w Przemyślu. Malarstwem zafascynowany był od dziecka, co zaowocowało ukończeniem Wydziału Malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie – w 2015 roku obronił dyplom w pracowni prof. Janusza Matuszewskiego. Następnie wrócił do rodzinnej Krzywczy na Podkarpaciu, którą portretuje w swoich hiperrealistycznych obrazach. Wielokrotnie nagradzany: laureat m.in. Grand Prix 44. Biennale Malarstwa Bielska Jesień 2019 oraz Grand Prix I Krakowskiego Salonu Sztuki w 2018 roku, zdobywca II nagrody IV Triennale Malarstwa Animalis 2017. Wyróżniony Medalem Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych na wystawie Najlepszych Dyplomów ASP Kraków 2014/2015. Nominowany do Paszportu „Polityki” w kategorii sztuki wizualne za rok 2020.