– Zaprojektowane wnętrze nie może być przeładowane. Uważam, że powinno wręcz pozostać minimalnie niedomknięte. Komponuję przestrzeń tak, żeby mieszkańcy mieli możliwość „umeblowania jej” własnym życiem – mówi Agnieszka Glaza-Joachimowska, główna projektantka oraz właścicielka gdańskiej pracowni Glaza Interiors.
Na stronie Glaza Interiors zamieściła pani wypowiedź Petera Zumthora: „Architektura ma swój własny obszar istnienia. Pozostaje w wyjątkowo cielesnym związku z życiem. W moim wyobrażeniu jest oprawą i tłem dla przemijającego życia, wrażliwym naczyniem dla rytmu kroków na podłodze, dla skupienia przy pracy, dla ciszy snu”. Dlaczego właśnie te słowa uczyniła pani swoim mottem?
Ten cytat jest w zasadzie kwintesencją tego, co staram się wprowadzać do wnętrz. Tak właśnie postrzegam swoją rolę – jako projektantki „tła dla życia”. Czuję, że wywiązałam się z zadania, gdy gotowe wnętrze funkcjonuje w doskonałej harmonii z mieszkańcami, a jednocześnie pozostaje jakby na drugim planie. Ponieważ to oni, a nie dzieło i ego projektanta, są tutaj najważniejsi. Przygotowuję przestrzeń w taki sposób, żeby dawała temu, kto będzie jej używał możliwość wprowadzenia do niej swoich własnych wartości. Wnętrze musi być gotowe na to, żeby przyjąć jeszcze coś – dodatkowe elementy, które wniosą z sobą ludzie.
W takich przestrzeniach mieszkańcy odczuwają dojmujący brak możliwości ruchu. Dla mnie są to wnętrza „zalaminowane”. Przeciwieństwo tego, do czego ja sama dążę w swojej pracy. Szukam zawsze tych samych jakości, ale za każdym razem inaczej. Używam odmiennych środków wyrazu. Jeśli wnętrze jest za niskie, robię wszystko, żeby wydawało się wyższe. W ciasnym przestrzeniach staram się uzyskać wrażenie „powietrza”. Każde wnętrze musi, w moim odczuciu, na koniec pozostać odrobinę „otwarte”. Nie może być stuprocentowo zamknięte kompozycyjnie, bo wówczas niewoli życie, które powinno swobodnie toczyć się w jego ramach.
Przyglądając się zaprojektowanym przez panią wnętrzom, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że myśli pani w sposób scenograficzny, niejako „reżyserując” przestrzeń, snując subtelną, niedopowiedzianą narrację…
No właśnie, to jest to, o czym wcześniej mówiłam. Gdybym robiła wnętrze dla siebie, mogłabym je sobie „przegadać”. Ale we wnętrzu projektowanym dla klienta chcę pozostawić element niedopowiedzenia. Zawsze staram się wczuć w rolę odbiorcy. Wszyscy posiadamy i wozimy ze sobą różne rzeczy. Dlatego zaprojektowane wnętrze nie może być przeładowane. Uważam, że powinno wręcz pozostać minimalnie niedomknięte. Komponuję przestrzeń tak, żeby mieszkańcy mieli możliwość „umeblowania jej” własnym życiem.
W swoim świadomym „niedomknięciu” wszystkie pani projekty są jednak precyzyjnie zdefiniowane. Łączy je dyskretna elegancja i mnogość niuansów – w zakresie kolorystyki, materiału, detalu. Przy tym każde wnętrze jest nieco inne. Nie pracuje pani, wzorem innych projektantów, nad stworzeniem jednolitego, rozpoznawalnego stylu?
Nigdy nie było to moim celem. Czułabym, że się nie rozwijam, tworząc kolejne wariacje na ten sam temat. Za każdym razem zaczynam więc od innej inspiracji. Zaczerpniętej z wnętrza czy nawet mebla, architektury, otoczenia. Wszystko tak naprawdę może stać się punktem wyjścia dla projektu.
Nie ogranicza pani swojej wyobraźni, a jednocześnie za każdym razem za priorytet uznaje „przetłumaczenie” na język form jedynej w swoim rodzaju historii i osobowości inwestora…
To zawsze było dla mnie oczywiste. Harmonia pomiędzy wnętrzem a mieszkańcami oraz wnętrzem i kontekstem stanowi istotę dobrego projektu. Weźmy na przykład taki element jak klatka schodowa! Jeśli wchodzę do jakiegokolwiek budynku, to zawsze będzie tam klatka schodowa, prawda? Nie tyle tworzę wnętrze, które będzie całkowicie do niej pasowało. Ale na pewno nie może ono być w kompletnej kontrze do architektury budynku czy charakteru najbliższego otoczenia. To wszystko musi się łączyć. Wizualna narracja powinna „płynąć”. Wczuwając się w rolę odbiorcy pragnę nie poczuć zgrzytu. Od wejścia do budynku…
Aż po uchwyt do szafy?
Tak, dokładnie! To powinien być rodzaj spójnej opowieści. Dla każdego wnętrza, dla każdej przestrzeni szukam innych form. Czasami potrafi mnie zainspirować coś, co widzę przez okno – przyroda lub architektura. Innym razem źródłem inspiracji będzie przepiękna, stara klamka…
Wokół której zbuduje pani plastyczną narrację?
Tak. Pamiętając, że efekt końcowy musi się czytać jako zdefiniowany, ale nie przeładowany. Bywają oczywiście osoby, które uwielbiają stare meble i dobrze czują się we wnętrzach, w których wręcz kapie secesja. Ale na przykład moja mama nie toleruje takiej stylistyki, ma wyważony gust. Od 30 lat prowadzi rodzinną galerię sztuki współczesnej Glaza Expo Design, z którą współpracuję. Mama, owszem, ma w mieszkaniu odziedziczone antyki, ale mówi, że kiedy wszystkie meble w jej otoczeniu są brązowe, bardzo ją to męczy i czuje się jak uwięziona w muzeum. Ja też wolę stare meble w roli dopełnienia, akcentu.
Czy to Pani matka zachęciła Panią do obrania tej ścieżki zawodowej?
Właściwie to od zawsze dorastałam w środowisku artystycznym. Mój tata jest architektem wnętrz, co z pewnością stanowiło dla mnie inspirację, jeśli chodzi o wybór życiowej drogi. Myślę, że warto także wspomnieć o tym, że moim pierwszym domem był akademik ASP, co znacząco wpłynęło na dalsze artystyczne zainteresowania.
„Kocham zabytki. Dialog, jaki można nawiązać pomiędzy starym a nowym” – to pani słowa. Czyli rzecz w dialogu, a nie w naśladownictwie?
Tak, właśnie w dialogu! Przez „kocham zabytki” rozumiem to, że faktycznie uwielbiam stare dwory, wnętrza, podłogi. Do tego stopnia, że gdy wchodzę do opuszczonego miejsca, które będzie przechodzić renowację, pod wpływem emocji miewam gęsią skórkę. Lubię stare rzeczy, są dla mnie bardzo romantyczne. Wzruszają mnie, a nierzadko nawet poruszają. Pragnę im pomóc, przetransformować, przywrócić im życie. Oczyścić, wprowadzić nową energię do zapomnianego miejsca. Ale niekoniecznie wszystko odbudowywać zgodnie z pierwowzorem. Najczęściej podchodzę do tego procesu odważnie, łącząc historię ze współczesnością.
Właśnie! Ze współczesną sztuką i designem jest pani przecież doskonale zaznajomiona…
Tak, od dzieciństwa obcuję ze sztuką, sama też projektowałam meble, odczuwam silną potrzebę kreacji, której dopełnieniem jest tworzenie przestrzeni do życia. Jest bardzo dużo pięknych, współczesnych rzeczy. Bardzo cenię na przykład architekturę autorstwa Zahy Hadid. Niezmiennie podziwiam też prace Josepha Diranta, francuskiego architekta i projektanta wnętrz. Jego podejście i wrażliwość są mi bardzo bliskie. Tworzy wnętrza niesłychanie eleganckie. Klasyczne i zarazem współczesne. Bardzo subtelne. Czyste i na swój sposób oszczędne, chociaż nie typowo minimalistyczne.
Inspiruje się pani jego realizacjami?
Nie sposób uniknąć wpływu na naszą wyobraźnie cudzej twórczości. Nigdy jednak świadomie niczego nie skopiowałam. Zawsze mówię moim cudownym, młodym pracowniczkom, że muszą być uważne i mieć cały czas otwarte głowy. Jeśli ktoś wam mówi, że się nie da, to nie wierzcie w to – powtarzam do znudzenia – zawsze, wszystko się da, to jest tylko kwestia czasu i pieniędzy. Wszystko jest możliwe. Nie możecie tylko myśleć sztampowo i konwencjonalnie. Bo zobaczyłyście to w stu gazetach, bo teraz są takie trendy etc. Nie patrzcie na trendy. Możecie je śledzić, ale to nie ma być punkt wyjścia waszej analizy i procesu projektowego. Macie wyjść od analizy przedmiotu oraz otoczenia. Co chcemy pokazać, projektując w taki sposób wnętrze? Jak chcemy zadziałać na odbiorcę? Wszystko ma znaczenie. Kolor, wybór materiału: drewno czy plastik? Ja nie odżegnuję się od tworzyw sztucznych. Jeśli chcę wywołać taki, a nie inny efekt na odbiorcy, to niech wszystko będzie na przykład metalowe, zimne. Bo chcę, żeby było zimno. Albo, jeśli jest taka potrzeba, nawet niepokojące…
…w przypadku obiektu takiego jak klub nocny?
Na przykład. Ale na tej samej zasadzie projektuje się też wnętrza sakralne. One mają nas rzucić na kolana. Trzeba je więc w taki sposób opracować, żeby odbiorca wszedł i od razu chciał klęknąć – porażony, zachwycony. Osiągnął to Gaudi w Sagrada Familia. Przykład może oklepany. Ale tak właśnie jest. Wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy weszłam do świątyni, którą wcześniej widziałam tylko w albumach, oniemiałam. Człowiek klęczy i myśli „Jak on to stworzył?!” Ta nieprawdopodobną architektura po prostu… dech zapiera!
Gaudi, bez dwóch zdań, był natchniony…
Trzeba być natchnionym! On czerpał z natury. Z form kaktusów, liści, motyli. Budował modele, co mnie również fascynuje. Kładł lustro na ziemi i wieszał woreczki z piaskiem, żeby zbudować formę, zobaczyć całość Sagrada odwrotnie. W pracowni Glaza Interiors nadal zdarza nam się zrobić małą, fizyczną makietkę. Z kartonu. I zaświecić latarką, żeby zobaczyć, co się dzieje w środku… We wnętrzarstwie niestety bardzo często wizualizacje przekłamują. Oszukują. Wszystko zależy od tego, jak ustawimy obiektyw, jak skadrujemy. Nierzadko klient wchodzi do gotowego wnętrza i stwierdza z rozgoryczeniem: to w ogóle nie wygląda tak jak na wizualizacji! Nie tylko klienta – nas też oszukuje technologia. Jako twórców, jako projektantów. Dlatego ja lubię szkicować ręcznie. Praktycznie wszystkie swoje projekty zaczynam od odręcznych szkiców. Mój zespół też to robi.
Klienci mogą zatem liczyć na tzw. „szybki szkic” podczas pierwszego spotkania?
Ależ oczywiście! I to nie jeden. Zawsze mówię zespołowi: słuchajcie, dzisiaj mamy komputery, ale jutro może zabraknąć prądu. I co wtedy?! Dlatego wszystkie biegle posługujemy się nie tylko komputerem, ale również ołówkiem (śmiech).
Odręczny rysunek to z pewnością niezastąpione narzędzie komunikacji z klientem, także w trakcie kolejnych rozmów…
Kiedyś nawet pomyślałam – ale pomysłu dotąd nie zrealizowałam z braku czasu – że warto byłoby z tymi szkicami coś sensownego zrobić. Bo bywa, że po kilku spotkaniach z klientami mam materiał na małą książeczkę – tyle pozostaje po nich rysunków i skrótowych szkiców. W Glaza Interiors praktycznie zawsze tłumaczymy klientowi, że coś będzie wyglądało tak a tak po prostu to rysując. Od razu, na bieżąco.
Kim jest klient idealny?
Klient musi czuć się komfortowo. Zawsze uprzedzam: proszę się na mnie nie gniewać, ale będę zadawała pytania, nawet intymne. Jak na przykład: „Jest pan bałaganiarzem czy nie?”. Bo jeśli klient jest bałaganiarzem, takim na przykład jak mój kochany mąż, to nie zrobię mu otwartej kuchni, chociaż bardzo takiej właśnie pragnie. W takim mieszkaniu musimy niektóre rzeczy ukryć, żeby bałagan stał się atrakcyjny. Inni z kolei są pedantami, lubią czyste minimalistyczne przestrzenie i utrzymają je w takiej formie. Niczego przypadkowego w takich mieszkaniach nie znajdziemy. Wchodzimy do wnętrza i możemy nawet mieć wrażenie, że nikt tutaj nie mieszka. Ale są też inni ludzie – zbieracze, tacy jak ja, którzy mają przeróżne przedmioty, bo nie potrafią się rozstać z obrazkiem, który niekoniecznie może jest dobry, ale kryje w sobie historię i chcą go przy sobie zatrzymać i tak dalej. Cała tajemnica tkwi w tym, żeby te osobiste kolekcje odpowiednio zaaranżować. Ludzie zbierają różne rzeczy. Trzeba to umieć uszanować. Ktoś mi mówi: ale ja kocham mieć magnesy na lodówce! Bo jeżdżę po całym świecie i z każdej podróży przywożę sobie magnes. Ok, to może zaprojektujemy ścianę w kuchni przeznaczona specjalnie na magnesy? Mamy w naszym portfolio takie mieszkanie.
Klienci Glaza Interiors mogą więc mieć pewność, że ich osobista historia i związane z nią obiekty zostaną docenione oraz odpowiednio wyeksponowana. Na pewno nie wyśmiane ani zlekceważone.
Nigdy, absolutnie! To jest ich życie, ich gniazdo, ich przestrzeń. Muszą się czuć w niej dobrze. Często bywa tak, że klienci mają świadomość, iż już sobie nie radzą. Mówią: ja nie wiem, co mam z tym zrobić… Odpowiadam: spokojnie, wszytko się da. Tu są dwa kartony. W jeden proszę włożyć to, z czym możecie się pożegnać, rozstać. A do drugiego kartonu (bądź dziesięciu kartonów), proszę odłożyć wszystko, co musi pozostać…
Metoda Marie Kondo? Zna pani tę Japonkę?
Znam. Kojarzę. Ale ja to robię od zawsze. Ona była druga (śmiech). Tyle że ja się nie zdążyłam w porę wypromować. Dla mnie jest oczywiste, że tworzę tę przestrzeń nie dla siebie. Jestem od tego, żeby pomóc klientowi ogarnąć całość. Chyba że robię coś autorskiego. To jest zupełnie inne projektowanie. Wnętrza użyteczności publicznej albo sakralne. Na jeszcze więcej można sobie pozwolić realizując restaurację. Optymalnym rozwiązaniem dla projektanta jest równoległe projektowanie wnętrz i bryły. Współpracuję ściśle z koleżanką Martyną Parchem, która ma pracownię projektową – kubaturową. Bardzo mocno się nawzajem wspieramy. Jeśli jako pierwszy powstanie układ funkcji, to często narzuca on wygląd bryły. Wymusza układ okien i tak dalej.
Form follows function?
Tak! Funkcja kształtuje formę. Zdecydowanie tak. Jeśli proces przebiega na odwrót to najczęściej powstają ślepe, niefunkcjonalne „zaułki”. Oczywiście bryła też powinna nawiązywać dialog z otoczeniem, w którym się znajduje. Inna będzie w górach, odmienna w przypadku domu posadowionego w trawach, a jeszcze inna przy ścianie lasu. To, czy w pobliżu jest wielka metropolia, też ma znaczenie…
Bardzo często zdarza się, że klienci, którzy z nami pracowali, stwierdzają na koniec: jak tutaj niesamowicie wszystko do siebie pasuje! Ale tak naprawdę wszystko! Nawet to, co widzę za oknem łączy się z tym, co znajduje się wewnątrz! Dla mnie i mojego zespołu jest to najwyższa forma doceniania. Takie chwile warte są każdego wysiłku!