„Balak, balak!” – rozbrzmiewa za mną wołanie pchającego wóz młodzieńca. Przeciskając się między straganami wąskiej uliczki, drewniany dwukołowiec (coś na kształt taczki) podskakuje na nierównej posadzce, ułożonej z kamienia i wypolerowanej milionami butów. Wypchany owocami wóz trzeszczy i skrzypi od obciążenia, a dzielny chłopiec wkłada całą siłę i wszystkie umiejętności, aby nie stracić rytmu i żadnej z misternie ułożonych na wozie pomarańczy.
To niełatwe zadanie, bo trasa nie tylko zbyt wąska, by pomieścić kupujących i dostawcę, lecz na dodatek wije się w górę i w dół. Niekończący się rollercoaster doświadcza nieustannie kierowcę, który mnóstwo energii musi w sobie skumulować, by wepchać taczkę na szczyt alejki, aby zaraz potem i bez wytchnienia tyle samo siły użyć na jej zgrabne wyhamowanie. Nie ma mowy o odpoczynku, liczy się płynność ruchu, zwinność i technika, bo raz zatrzymany załadunek ruszyć będzie trudno.
Wszyscy ustępują mu miejsca. Przeganiani przez kupców kupujący pośpiesznie uskakują, wciskają się w wąskie szczeliny między straganami i zgrabnie balansują swoim ciałem, by uniknąć przypadkowej kolizji z niezgrabnym kolosem. Nim wóz minie stragan, na chwil parę ustają wszystkie negocjacje. Zastyga handlowy rytuał wymiany poglądów i cyfr. Teatralne sceny dramatycznych dyskusji, wrzawa, gesty niezadowolenia zastygają, by jak tylko wóz przejedzie, wrócić z całym impetem i zaangażowaniem.
Czasem ktoś zlituje się i pchnie niechlujnie burtę wozu lub plecy młodzieńca, chcąc ulżyć biedakowi lub skrócić bezruch w handlu i nie pozwolić się oddalić upolowanemu klientowi. Młodzieniec znika za milionem barw, towarów, okryć i cieni. Ślad po nim ginie. Jakby przechodził przez gęsty las, a odchylane przez niego elastyczne gałęzie wracały na swoje miejsce tak szybko, jak to tylko możliwe, chcąc zatrzeć ślady jego obecności.
Na rogu, jak wmurowany w ścianę budynku, kuca staruszek. Okryty brązową, lekko wyblakłą dżelabą ze sterczącym na baczność kapturem, uformowanym w szpic jak Matterhorn, przerzuca w dłoni modlitewny sznur koralików. Jego przekrwione oczy obserwują wszystko i wszystkich. On jedyny nie rusza się, nie uskakuje, a wszystko wokół niego się zmienia, kręci i wrze. W tej całej gwałtownej scenerii jest statyczny, jak ściany otaczających go budynków.
Przesadna słodycz gasi pragnienie
Siedzę w niewielkiej niszy, lub raczej loży, oparty o biało-niebieskie kafle i popijam aromatyczną, słodką ciecz. To mały bar, herbaciarnia. Właściciel krząta się w pośpiechu, by zadbać o wszystkich klientów. Przelewa, parzy, myje użyte wcześniej szklane naczynia. Obok niego stoi ogromny miedziany samowar. Widać, że wiekowy, ale szlachetny, jak jego starość. Wokół niego kontrastująca zieleń tysiąca liści różnych aromatycznych ziół. Nie tylko mięta, lecz także werbena, szałwia, wrzos, trawa cytrynowa i bazylia wylewają się z glinianych flakoników.
Słodycz w przesadzonych proporcjach ma zbilansować mocny wywar herbaty i ziół. O dziwo choć upał wokoło przesącza się przez ażurowe osłony przeciwsłoneczne nakrywające uliczkę medyny, gorący, słodki jak ulep wywar gasi pragnienie.
Obok mnie kilku lokalnych i stałych bywalców. Przyglądają mi się uważnie, każdy z przytkniętą do ust szklaneczką. Nie piją haustami, lecz delikatnie smagają ustami dopiero co wrzącą substancję. Szary dymek aromatu snuje się między ich pomarszczonymi nosami, ociera o policzki i nie wiem już, czy chodzi tu bardziej o rytuał picia, czy może raczej o inhalację. Ich zgrabiałe dłonie elegancko i z wdziękiem radzą sobie z niewielkim i szklanym naczyniem. Cienkie szkło, zdobione czerwonym nadrukiem, nie posiada żadnego uszka, za które można by złapać wygodnie gorące naczynie. Opróżnioną szklankę odstawia się na mały stolik, lub może bardziej na rodzaj tacy, i poddaje powtórnemu napełnieniu. Moi sąsiedzi robią to sami, a mi pomocą służy właściciel. Podnosi wysoko srebrny dzbanek, przyklejając go najpierw do krawędzi mojej szklanki, by następnie cienkim strumieniem herbaty wypełnić ją spadającym z wysoka wodospadem wywaru. Opadająca w ten sposób ciecz napowietrza się i studzi, by znowu dostarczyć memu gardłu smakowitego bukietu aromatycznych doznań.
Miszmasz faktur, smaków i kolorów
Wszechobecny zapach cynamonu, kardamonu, pomarańczy, cytryn i migdałów roznosi się ospale w gorącym klimacie. Uwięziony pod ażurowym zadaszeniem bazarowych alejek, które przykrywa perforowana blacha fałdowa, czasem wyplatana mata lub inna tkanina, dusi się z wolna jak tagine na delikatnym ogniu. Syci swym aromatem wszystkich gwarnych gości suku.
Cień jest tu drogocenny jak kilka gramów szlachetnego szafranu, bo słońce, choć tak bardzo potrzebne przy uprawach słodkich pomarańczy i granatów, tu natrętnie przeszkadza w dobijaniu intratnego targu. Usypane misternie kopce przypraw, niczym piasek w klepsydrze, kuszą swą intensywnością barw i zapachów. Purpurowa czerwień papryki, brąz cynamonu, żółć kurkumy i beż kuminu to tylko podstawowa paleta barw, za którą kryje się jeszcze większe bogactwo niezliczonych smaków. Każdy kolor z osobna wraz z ukrytym za nim aromatem oraz dowolna ich kombinacja bezustannie drażnią do społu zmysł wzroku i powonienia.
Tuż obok kupieckie fortyfikacje formowane są z glinianych naczyń: mis, flakonów i małych pudełek. Jedne na drugim wznoszą się na kilka poziomów. Dalej kolejne budowane są z gotowych skórzanych wyrobów: sandałów, torebek oraz metalowych lampionów. Stragan za straganem, ekspozycja za ekspozycją tworzą niekończący się kordon wijących się jak rzeka faktur, kolorów i smaków. Niby przypadkiem, bez ładu i konceptu cały ten miszmasz brzmi jak misternie i spójnie zaplanowany utwór kulinarnych i plastycznych doznań. Nieważne, gdzie się obrócę – kolory, faktury i roznoszące się zapachy układają się jak w kalejdoskopie, w kolejną zaskakującą kompozycję.
W oddali słychać rytmiczne uderzenia stalowego młota
Jest ich wielu i nakładają się na siebie. Każdy z osobna wystukuje swój indywidualny rytm, wydobywa swój pierwotny ton. I choć nie widać nigdzie dyrygenta, razem brzmią jak zestrojona wcześniej orkiestra. Każde uderzenie, każdy wybity dźwięk jest pochodną pracy. Równo i miarowo młot wystukuje kolejne takty tworzonego tu naczynia. Metaliczne staccato, ósemki i szesnastki, rozpływają się w powietrzu.
Gotowe wyroby, garnki i patelnie, ułożone są warstwami niczym zestaw perkusyjny wokół ćwiczącego muzyka. Oni, skupieni na swej pracy, nie przejmują się zgromadzoną wokół nich publicznością, wybijają bez końca metaliczne triady. Dźwięki czasem ustają, by za chwilę wrócić. Te krótkie pauzy oznajmiają koniec pracy nad wyrobem lub tylko zmianę pozycji.
Inna melodia płynie w oddali. To adhan. Subtelna, rwana wersami modlitwy, niesiona wiatrem nad miastem wzywa do modłów. Pięć razy dziennie, z różnych stron i nie zawsze w pełnym synchronie, raz z lewej, raz z prawej rozlega się piękny męski głos. Z najwyższych minaretów miasta muezin wzywa swych wiernych, by ułamek swego życia ofiarować Bogu.
Jak każda modlitwa i ta nie konkuruje z inną, nie próbuje przekrzyczeć gwaru miasta i zagłuszyć bazarowej codzienności. Jest od wieków muzycznym tłem, publicznym wyznaniem wiary. Brzmi podczas posiłków, zakupów i pracy. Codziennie i regularnie wygłaszana deklamacja odmierza czas każdej marokańskiej medyny. Gaśnie nagle, tak jak nagle się zjawiła, a jej nuty jeszcze przez chwilę echo roznosi delikatnie po okolicy.
Ali Baba z aparatem
Czy jest to opis medyny w Marrakeszu, Fezie lub Essaouirze, a może to inne, mniej popularne marokańskie miasteczko? Już sam nie wiem. Mieszają mi się już te miejsca, jak smaki i zapachy, które łapczywie wdychałem i kosztowałem, by utrwalić je w swojej pamięci. Każde z nich, choć inne i indywidualne, dostarczało tych samych niezapomnianych doznań. Są zaskakujące, tajemnicze, czasem mroczne. I wydają się niedostępne.
Odróżnia je kolor, historia, rzemiosło, kuchnia i architektura. Łączy – zapach, wrzawa na suku, irytująca natrętność sprzedawców i codzienny adhan. Każde z tych miast, każda z ich dzielnic mieni się różną barwą i detalem arabeski.
Labirynt ulic, zagmatwany i z pozoru nieodgadniony, nawet z pomocą „wujka” Google, dobrze jest intensywnie eksplorować. Z początku wydaje się srogim wyzwaniem i zagadką templariuszy, lecz po chwili to stosunkowo łatwa krzyżówka i ogromna satysfakcja dla turystycznego Indiany Jonesa. Kiedy spaceruję wśród tych wąskich i krętych uliczek, przede mną i za mną słychać zawołanie: „Ali Baba!”. Tak woła się tu na egzotycznego brodacza, który swym wyglądem i zachowaniem manifestuje odmienność. Schowany pod sterczącym kapturem zakupionej na suku dżelaby, myślałem, że choć na chwilę wtopię się w gawiedź i możliwie dyskretnie oddam się fotoreporterskiej pasji, lecz mojej europejskości, odmienności nie skryje żadne przebranie.
Powalająca fotogeniczność
Przepiękne twarze, pomarszczone i wyprażone w słońcu czoła i policzki, kontrastujące z różnymi nakryciami głów, nie pozwalały mi nigdy przejść obok nich obojętnie. Czasem pytałem, gestem, skinieniem głowy, czasem wymuszałem zgodę na portret. Niejeden zakryła ręka próbująca ukryć się przed moim obiektywem. Nigdy jednak nie dałem bakszyszu, na który nierzadko naciskano. Wolałem dokonać transakcji, kupić owoc lub wypić miętową herbatę.
Bywało, że uparcie i bez pozwolenia, lecz z szacunkiem klikałem niesamowite sceny, kolory i faktury otaczające miejscowych. Nieważne, czy to portret, architektura lub przyroda, czy typowy lokalny obyczaj – wszystko dla mnie było magiczną i autentyczną okazją do utrwalenia w mej pamięci i na pliku. Kręciłem się w koło, czasem zaś przystawałem, czekając na właściwy moment. Po paru chwilach bezruchu wydawało mi się, że nie irytuję już swą obecnością lokalnej społeczności, a i ona powoli przyzwyczaja się do mojej natrętnej pasji i żyje zwyczajnym rytmem codziennych obowiązków.
Francuski przydaje się dość często, by wyrazić podziw i aprobatę, zapytać o drogę i cenę. Miejscowi chętnie też z niego korzystają, by porozumieć się z odwiedzającymi. Kiedy mówię, że za drogo, wytrawny kupiec z uśmiechem tłumaczy mi, że drogi to jest mój gust. Śmiejemy się razem, pijemy herbatę i wychodzę z dywanem pod pachą, na pewno przepłaconym.
Mniej znaczy w sam raz
W wielu scenach zapisanych w mojej pamięci, w których pierwszoplanową rolę grają ludzie, ich obyczaje, rytuały, ich ubiory i towarzyszące im zwierzęta, architektura zamyka kadr. Bogactwo tej ziemi, jej skomplikowana historia, odmienia się architekturą wielu stylów, epok, skalą i przeznaczeniem. Jest przecież ta fenicka, portugalska, francuska, ale i ta pierwotna, geometryczna, berberyjska, czy też ta arabska, z koronkowymi arabeskami wokół okien i misternie skonstruowanymi sklepieniami.
Jest ta sakralna, z dziedzińcami meczetów, gdzie wierni obmywają nogi i twarze przed wejściem na wyściełane dywanami posadzki hal modlitewnych. Strzeliste minarety i medresy, zdobne w precyzyjny detal i obleczone wielokolorowymi mozaikami, wskazują na wielką wrażliwość i pracowitość jej twórców. Poza pałacami, meczetami i bramami miejskimi marokańska architektura to również proste domy. Rozplanowane na wzgórzach ortogonalne bryły nakładają się na siebie, mnożą się aż po horyzont. Wielobarwna kompozycja prostopadłościanów, sterczące w jednym kierunku anteny satelitarne i wyrywające się spomiędzy nich samotne palmy to jest to, co widzę często z tarasów pięknych rijadów.
Bardzo skromna, powściągliwa i czasem wydająca się uboga zabudowa, z małymi oknami, murowana z szarych pustaków, nierzadko nieotynkowana, jest szczera i cieszy me oko.
W chłodnym patio kryje się tajemnica
Przemierzając wąskie i zacienione uliczki, z rzadka kontemplujemy fasady. Zbyt wąsko, za blisko, bez odpowiedniego przedpola. To nie przypadek, lecz wypracowana przez lata konieczność. Palące afrykańskie słońce traci bowiem swą kaloryczność, łamiąc się cieniami na ścisłej, dywanowej zabudowie.
Z rzadka rozrzucone okna na prostych fasadach domostw stronią od słońca, a często chroni je krata lub prosta okiennica. Zamknięta zewnętrzna, publiczna architektura w swym prywatnym wnętrzu skupia całą komunikację, ukrytą pod krużgankami, gdzie każda z izb bezwstydnie otwiera swe wnętrza na prażący się w słońcu dziedziniec. Pośrodku błyszczy piękna fontanna, roznosząc wilgoć i dając wytchnienie. Szum opadających kropel tłumi gwar uliczek wypełnionych ludźmi. W patio jest cicho i chłodno, choć słońce wypieka dachy domów. Raz jedna, raz druga jego strona zacieniana jest wystającym daszkiem, nakrywającym krużganki. Na płaskich dachach suszy się pranie, a wieczorem z ich poziomu można patrzeć na miasto i popijać kolejną miętową herbatę.
Niejako w kontraście do polskich obyczajów na zewnątrz sąsiad przed sąsiadem nie licytuje się zamożnością. Nie próbuje zaimponować mu swą próżnością, lecz swe „bogactwo” koncentruje we wnętrzu. Tu, w patio, z dala od postronnych, korzysta z niego on sam i jego rodzina. To tu zaproszeni goście mogą zapoznać się z gustem i zamożnością gospodarza. To tu to, co prywatne, prywatnym jest naprawdę, a bogactwo jest tajemnicą, okazywaną jedynie tym, którzy gościnności nie pomylą z pychą.
Siła od dawna tkwi w prostocie
Podróże kształcą. Czy aby na pewno? Wakacje to czas regeneracji, odpoczynku, ale i refleksji. Warto więc niekiedy zejść wcześniej z plaży i rozejrzeć się wkoło. Gdy cały zachodni świat szuka nadziei w innowacjach i technologicznym upojeniu, proste, sprawdzone od wieków metody wpisywania architektury w kontekst mogą i nas zainspirować na nowo.
Kiedy afrykański klimat dociera coraz częściej na północ, a my, aby się schłodzić, kręcimy potencjometrami naszych klimakonwektorów, warto wrócić do znanych również nam i sprawdzonych: okiennic, zewnętrznych żaluzji, zacieniających okapów, rozsądnych przeszkleń, zsynchronizowanych ze stronami świata.
Może nie trzeba odłączać od razu architektury od prądu, lecz włączyć jedynie myślenie i zdrowy rozsądek. Może sposobem na upał w mieszkaniu jest uchylane okno zacienione wykuszem, lodżią lub stropem powyżej zaprojektowanego tarasu. Zamiast „kręcić” budynkami na działce, warto pokręcić się po niej i zaobserwować, jak słońce zarządza cieniami sąsiedniej zabudowy oraz drzew, i tak zaprojektować bryłę domu, by – choć statyczna – wykorzystywała dynamicznie oddziałujący na nią kontekst. Nie mylmy, proszę, innowacji z wymyślanym „na siłę” problemem i jego pokrętnym rozwiązaniem. Siła tkwi przecież w prostocie, bo lepsze od dawna jest wrogiem dobrego.
Miasto nigdy nie będzie lasem
„Betonoza” to modny dziś w Polsce neologizm. Obrazowy i przez to nazbyt tani. Szastamy nim bez umiaru, komentując polską i nie tylko architekturę. Dobrze jest krytycznie patrzeć i oceniać. Dobrze jest zwracać uwagę i komentować to, co przemyślane nie jest. Jeszcze lepiej jest szukać odniesień i obiektywnie sięgać po wakacyjne zdjęcia, by sprawdzić, czy to, co nas niedawno tak zachwycało, zawsze kąpało się w cieniu bujnej zieleni. Warto pamięcią wrócić na weneckie place, florenckie dziedzińce czy choćby na piękny sieneński Il Campo i obiektywnie zadać sobie pytanie: czy te wolne od zieleni architektoniczne mauzolea nie dawały nam cienia przyjemności i wytchnienia podczas upalnego zwiedzania?
Jak wszędzie, także w krytyce potrzeba umiaru i odpowiednich proporcji. Miasto nigdy nie będzie lasem, a las niech nigdy nie zmieni się w urbi. Nie wszędzie w mieście place i ludzkie dukty utwardzać trzeba szczelną, betonową posadzką. Nie wszędzie w mieście potrzebna jest zieleń. Bo choć tak dobrze się w jej otoczeniu czujemy, choć tak pięknie wygląda za oknem i naturalnie uzupełnienia architekturę, to nie zawsze ma szanse trwale zapuścić korzenie i nie w każdym miejscu jest rozwiązaniem na „ugotowane” przez nas środowisko.
Oto mój Heimat. Przemo Łukasik zabiera nas do rodzinnego Bytomia
„Bagaż podręczny” – cykl felietonów Przemo Łukasika
Felieton powstał w ramach cyklu „Bagaż podręczny”. Czym jest ten bagaż? To mój podstawowy zestaw, który towarzyszy mi w każdej podróży. Nieważne, czy to wyjazdy służbowe, czy prywatne – bagaż podręczny jest niezbędnym minimum, którego nigdy nie rozpakowuję do końca i który często czeka na kolejną wyprawę. Oprócz szczoteczki do zębów zabieram zawsze aparat fotograficzny i buty do biegania. Po powrocie bagaż podręczny zawsze wydaje się cięższy, bo wypełniają go zapachy, smaki i wspomnienia. Czasem dzieje się tak za sprawą ciężaru przemyśleń i uczuć, które transportuję tysiące kilometrów, a które zawsze są bazą do wniosków i refleksji, że mój świat nie zawsze jest światem innych.
Przemo Łukasik Urodził się w Chorzowie w 1970 roku. Ukończył Wydział Architektury na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Studiował również w Ecole d’Architecture Paris-Villemin w Paryżu. Następnie pracował w berlińskim studiu P.P. Pabel Architekten oraz w paryskich biurach Jean Nouvel Architecture i Odile Decq / Benoit Cornette. W 1997 roku wraz z Łukaszem Zagałą założył autorską pracownię architektoniczną Medusa Group. Uprawia triathlon i fotografuje. Na łamach „Design Alive” publikuje cykl felietonów pt. „Bagaż podręczny”.