W swoim nowym mieszkaniu architektka i projektantka wnętrz Marta Chrapka powiesiła żyrandol, który wywołuje masę komentarzy: „Po co takie papryczki wieszać? To są koralowce? A myślałem, że parówki.” Wisiał w jednym z jej dawnych mieszkań i faktycznie, miał kiedyś kryształy, ale podmieniła je na korale. Potem jej się znudził, wylądował w piwnicy i oto proszę, dziesięć lat później stwierdziła: „Strasznie za nim tęsknię, a super mi tu pasuje. Biorę go z powrotem!”. I to jest w dużym skrócie główna koncepcja tego wnętrza.
Założenia przy projektowaniu własnego mieszkania były od początku bardziej ideowe, niż dizajnerskie. Marta Chrapka, potraktowała je wręcz jako eksperyment. Było kupowane na szybko, zaraz po pandemii, kiedy na rynku nie było wyboru. Aż tu nagle pojawiło się! Piękne, z lat pięćdziesiątych, na Saskiej Kepie i do tego z ogrodem.
Niby wspaniale, ale właściwie… nie spełniało żadnego z dotychczasowych kryteriów i marzeń właścicielki. Nie było przedwojenne i wyglądało na „zrobione z odpadów”. Jednocześnie miało jednak duży atut – urzekający, ogromny ogród. Pomysł na to wnętrze oparła więc na tym, że miało praktycznie tonąć w zieleni. Wszystkie decyzje o zmianach układu funkcjonalnego miały na celu stworzenie efektu, że zieleń szerokim gestem zawłaszcza przestrzeń.
Upcyklingowy manifest
Wcześniejsze mieszkania, które projektowała dla siebie, aby później przeprowadzić się do kolejnego, były zupełnie inne. Była spragniona tego, żeby wszystko wycyzelować, żeby każdy element był doprecyzowany i idealny. – Przy tym mieszkaniu nastąpił jednak przesyt. W pewnym momencie kupowanie nowych rzeczy wydało mi się bezsensowne. Już się nimi nacieszyłam, przestałam mieć potrzebę ich posiadania – wspomina Marta.
– Sam projekt był dla mnie o tyle ważny i ciekawy, że w końcu nie musiałam nikogo namawiać i przekonywać do tego, że dobrze jest wykorzystać do urządzenia wnętrza jak najwięcej przedmiotów, które już posiadamy – wyjaśnia Marta Chrapka. – Oczywiście ja jestem w wyjątkowej sytuacji, bo po każdym projekcie zostają mi jakieś niewykorzystane produkty – resztki płytek, farb, a czasem nawet źle dobrane sanitariaty. I uzbierał mi się tego dosłownie cały garaż. W związku z tym uznałam, że trzeba to wykorzystać. Oczywiście finansowy aspekt też jest tu bardzo ważny, ale mam potrzebę przekucia tego pomysłu w manifest.
Marta Chrapka wspomina, że zdarzali jej się klienci, do których wracała już trzeci raz z generalnym remontem. Meble i przedmioty, które całkiem dobrze funkcjonowały, np. całkiem fajne kuchnie, były w całości wyrzucane, dlatego że się nudziły, albo zmieniła się moda. Uznała więc, że z kilku powodów: zarówno ekonomicznego, jak i ekologicznego, a wręcz etycznego, nie chce kupować nowych rzeczy. Spróbuje wykorzystać to, co już ma.
Osadzić się i zakorzenić
Takie podejście wiąże się także z konstatacją, że jesteśmy w Polsce w sytuacji, w której nic nam nie zostało po wojnie, o historyczne dziedzictwo się teraz zabiega, a tak naprawdę powtarzamy cały czas ten błąd – nic nie robimy na stałe, nie potrafimy się osadzić, zakorzenić. Marta Chrapka użyła więc w swoim mieszkaniu np. pozostałe po klientach kafelki, które bardzo jej się podobały, a które były przez nich używane do wyposażenia pralni, czy piwnicy. Dla niej były to idealne produkty, i do tego w wymarzonym kolorze.
Miała też dużo pokrowców szytych na meble dla klientów, którzy się potem rozmyślili. Kiedy wyprowadzała się z biura przy ul. Hożej, które mieściło się w XIX-wiecznej kamienicy, ktoś akurat robił generalny remont mieszkania i wyrzucił mnóstwo mebli, w tym zabytkowe foteliki. Wystarczyło obić je w szlachetną tkaninę, aby idealnie wkomponowały się w charakterystyczny styl projektantki.
Jak przyznaje Marta Chrapka, do takiego myślenia nie jest jednak łatwo namówić klientów. Oczywiście w detalach, w elementach – jak najbardziej. Jest zgoda na recykling, ekologię i ekonomię. Ale jeśli ma to być całościowy koncept, ludzie boją się, że wyjdzie antykwariat i śmieciowy vintage. Tym bardziej, że taki sposób projektowania wymaga improwizacji, trudno jest przewidzieć efekt końcowy – nie sposób więc ubrać projekt w konkretne wizualizacje, czy moodboardy.
Mieszka się tu najlepiej
– Trzeba przyznać, że to wnętrze było dla nas na początku okrutne. Kupowaliśmy mieszkanie w lipcu, kiedy było pięknie, kwitły drzewa i wszystko było zielone. W listopadzie, kiedy opadły liście, z tarasu wyłonił się widok na niebieskie panele dźwiękoszczelne wokół pobliskiej trasy szybkiego ruchu – rozkłada ręce projektantka.
Łatwo nie było. – Ten kolor, to mieszkanie nie remontowane od lat siedemdziesiątych, plastikowe i mocno nikotynowe ramy okienne, niskie sufity jak w bloku… nie było łatwo. W myśl zasady, że jak coś działa to nie wymieniamy, zdecydowaliśmy się na szorowanie tych plastików. Po inwentaryzacji wnętrza, miałam depresję, zdecydowałam jednak, że spróbuję je wyremontować i najwyżej je sprzedamy – wspomina właścicielka.
Kiedy remont dobiegł końca okazało się, że mieszka się tu najlepiej ze wszystkich dotychczasowych lokalizacji. Improwizacja podczas projektowania dała poczucie luzu i ciepły klimat przyjazny do życia. Co ważne nikt się nie martwi, że coś się zniszczy, a pies zje kanapę, bo rzeczy użyte do wystroju, już na wstępie były podniszczone. Nigdy nie było efektu, że wszystko jest stresująco nowe i świeże.
Baza i klasyki
Jednym z miejsc, w którym starym przedmiotom dano tu szansę na drugą młodość jest kuchnia. Wcześniej była eksponowana w biurze przy Hożej, w którym wnętrze miało cztery metry wysokości. Tutaj trzeba więc było nadać jej zupełnie inne wymiary, jedną szafkę wyjąć, a drugą przerobić i dosztukować blaty. – To jak łamigłówka sudoku – śmieje się Marta Chrapka.
Jedyne, co Marta nazywa w tym mieszkaniu luksusem, to wybicie wielkiego okna przy gabinecie. Jest tu widok na niemalże rajski ogród, który przez cały rok jest piękny. Przyznaje, że biła się z myślami, czy podejmować się tak mocnej interwencji, która siłą rzeczy wydłużyła czas remontu. Uznała jednak, że tu właśnie tkwi klucz do takich patchworkowych, spontanicznych wnętrz. Na pewno kilka mocnych decyzji wnętrzarskich trzeba podjąć. Stworzyć bazę, wokół której można budować resztę.
Bez wątpienia klimat wnętrza uzupełniają precyzyjnie przemyślane tkaniny, tapety i kilka świetnie skomponowanych mebli, znanych marek. Parkiet pochodzi od Chapel Parket. Tkaniny, od zasłon po obicia mebli a także tapety, to Pierre Frey. Kwiecisty wzór w holu został tak dobrany, aby nawiązywać do nieszczęsnych paneli dźwiękoszczelnych, wydobywając urok kobaltowego odcienia. W sypialni z kolei uwagę przykuwa narzuta tej samej marki i bajkowa tapeta William Morris. Jest też piękna tkanina Denar, którą obito jeden z foteli w salonie.
Wśród krzeseł też królują klasyki – w gabinecie przy stole, wykonanym na zamówienie, stoi krzesło Vitry. Rude skórzane to proj. Charlotte Perriand, a przy kuchennym stole króluje bezpretensjonalny miks vintage i Ikea. Całości dopełnia szezlong i lampa w oranżerii ukochanej marki właścicielki – Gubi.
Żółwie, teściowe i telewizor
Jest taki esej napisany przez Boya-Żeleńskiego – „Historia pewnych mebli”, opisujący wnętrze, które Stanisław Wyspiański zaprojektował dla jego teściowej, profesorowej Pareńskiej. Wszystko okazało się jak najdokładniej narysowane i zaprojektowane, ale do tego piekielnie niewygodne, nie można było przesunąć krzesła, bo było zbyt ciężkie.
– I to jest coś, co mnie często zastanawia. Jak to jest, że często projekty są piękne, wizualnie cudne, ale ludzie nie wytrzymują w nich długo. Po prostu nagle okazuje się, że są dzieci, psy, żółwie, teściowie, telewizor… i cała ta misterna konstrukcja projektowa nie wytrzymuje, nie przystaje do rzeczywistości – dodaje Marta. – Ja też kiedyś strasznie z tym telewizorem walczyłam, że brzydki i w ogóle się nie wpasowuje w klimat. A tymczasem, po cichutku z piwnicy do sypialni telewizor się u nas znalazł. Bo jakie to miłe, leżeć w łóżku i nie męczyć się, nie udawać. I tak kończyło się to przecież laptopem na kołdrze. Nie wiem, może to jest jakaś forma, dojrzewania do pewnych rzeczy, albo ich przepracowania?