Naturalna, czytelna forma komunikacji, a przede wszystkim ekspresyjność i autentyczność to sygnatura jego prac. Jan Bajtlik – artysta mieszkający na stałe w Chamonix – opowiada o tym, jak artysta może czerpać z nowoczesnej współpracy z dużymi markami, takimi jak Hermès, Swatch czy Mazda.
Kilka lat temu mówiłeś, że za granicą łatwiej Ci znaleźć wolność myślenia, wolność twórczą, że nie lubisz Warszawy. To się nie zmieniło?
Wszyscy chętnie to wyciągają, więc niejako tłumacząc się z tej wypowiedzi, chciałbym spojrzeć na temat nieco szerzej. Urodziłem się w Warszawie, moja rodzina pochodzi z Polski i mój ambiwalentny stosunek czy krytyka tego miejsca niekoniecznie odzwierciedlają się w moich projektach. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że znalazłem sposób radzenia sobie z tą ambiwalentnością poprzez moje prace. Jest to rodzaj oswajania i skupiania się na wątkach, które są inspirujące, przekładają się na pomysły i energię twórczą.
Emigracja daje perspektywę i prowokuje do krytycznego spojrzenia?
W ogóle krytyczne spojrzenie na siebie, na bliskich czy na najbliższe otoczenie uważam za naturalne. Niezależnie od tego, skąd jesteśmy, miejsce nas kształtuje i pamięć o naszym rozwoju, gdzie on się zaczął i w jaką stronę poszedł, jest niezwykle ważna. Odcięcie się od tego byłoby czymś, co nazywam amnezją kulturową. Niemożliwe jest zresztą, abyśmy mogli o tym łatwo zapomnieć. Środowisko, które nas ukształtowało, ma wpływ i trudno się od tego odciąć. Jednocześnie podlegamy jednak naturalnemu rozwojowi, zmieniamy kierunek myślenia, patrzenia.
A jak pracuje Ci się we Francji?
Francja jest potęgą kulturową, przenikanie się wszystkich gałęzi kultury jest wpisane w jej dziedzictwo. Dlatego dla twórców jest to rynek o wiele bardziej konkurencyjny, stężenie ludzi z całego świata, którzy mają ogromny talent i oferują bardzo dużo, jest nieporównywalnie większe niż na naszym rodzimym polu. Mam jednocześnie wrażenie, że dzięki temu otwartość ludzi jest większa, większa ciekawość, dynamika potrzeb. To dlatego powiedziałem, że jest mi łatwiej niż w Polsce – podejście do kreacji jest znacznie bardziej swobodne, odważniejsze, tak jak np. w przypadku Hermèsa, dla którego pracuję.
Na czym polega ta odwaga?
Z moich doświadczeń wynika, że chociażby Hermès, Swatch czy Mazda, dla której niedawno robiłem projekt, już na starcie uruchamiają wolność myślenia i wolność kreacji. Oczywiście ta energia twórcza jest w jakiś sposób ukierunkowana, ale nie są to reguły w takim rozumieniu jak te wszystkie hasła: DNA marki, filozofia marki itd. We Francji w ogóle nie używa się słowa „marka”, dlatego że wszyscy wiedzą, że Chanel to jest Chanel. Nie ma fetyszyzowania brandu. Oczywiście są różne miejsca i są klienci, którzy są bardzo ukierunkowani, mają konkretną wizję i sprecyzowane wymagania.
Współpracujesz z firmą Hermès od 2016 roku – jak ta współpraca się zmieniała przez ten czas? Masz teraz całkowitą dowolność, po prostu przychodzisz ze swoimi pomysłami?
Praktyka tej relacji specjalnie się nie zmieniła, natomiast ja sam się zmieniłem. Zacząłem, mając 25 lat, dziś mam 35 i podobnie jest z ludźmi, którzy ze mną pracują. Widzę pewne przyspieszenie, powiększanie się kolejnych działów, więcej ludzi do pracy, więcej projektów i realizowanych produktów – dotyczy to całego świata i wszystkich historycznych luksusowych domów mody.
Jak chcesz się nazywać i czy potrzebne jest Ci definiowanie się artystą, grafikiem, ilustratorem?
Nie zastanawiam nad tym, czy dzisiaj jestem w tej czy innej szufladce. Odkrywam cały czas tylu świetnych twórców i artystów, którzy robią różne rzeczy, którzy potrafią działać w różnych środowiskach: galeryjnych, designerskich, modowych, komercyjnych. To jest naturalne, że jedni drugich oglądają, odwiedzają, współpracują albo przyjaźnią się ze sobą. Mam wrażenie, że we Francji nie jest zupełnie problemem to, że pracuję dla tej czy innej marki. Mam wrażenie, że to wręcz pomaga. To dobre wizytówki, które otwierają na ogół ważne drzwi, poświadczają jakość tego, co ma się do zaoferowania.
Jest zresztą wiele przykładów z historii, które pokazywały, że sztuka i projekty na zlecenie były realizowane na tym samym poziomie i nie były żadną ujmą dla twórcy. Musée des Arts Décoratifs mieści się w północno-zachodnim skrzydle budynku Palais du Louvre i jest jedną z najważniejszych narodowych instytucji, która pokazuje tak samo ważne dziedzictwo jak malarstwo i rysunek.
To prawda, że pracujesz cały dzień do północy, z przerwą tylko na śniadania, maile, wspinaczkę, kolację? Do tego jesteś alpinistą, narciarzem, paralotniarzem i ultramaratończykiem.
Tak to wygląda. Większą część dnia pracuję.
Rysujesz, malujesz ręcznie. Czy korzystasz też z komputera?
Korzystam, szczególnie jeśli są to projekty komunikacyjne. Pracowałem też przez wiele lat, miksując tzw. techniki analogowe z możliwościami programów komputerowych. Teraz mam duże szczęście, bo akurat dla Hermèsa mogę dostarczać swoje projekty w wersji w pełni analogowej. To mi służy, bo bardzo to lubię i w naturalny sposób przyspiesza to mój rozwój.
Malowanie i rysowanie, czyli tzw. praca własna, są też w naturalny, organiczny sposób pełnoprawnymi elementami Twoich projektów.
Dzięki temu bardzo korzystam na takich współpracach, one mnie inspirują i na odwrót – mam nadzieję, że wnoszę coś od siebie dla klientów. Doprowadziłem do tego, że po prostu pokazuję swoje szkice, rysunki czy obrazy, które tworzę dla siebie, a one w naturalny sposób stają się później produktem. I muszę powiedzieć, że zdarza się, że ludzie wartościują pracę przez markę. Kontekst może dużo warunkować – jednego dnia ktoś może powiedzieć, że w ogóle nie interesuje go ten obraz, ale gdy powiem tej osobie, że kupił go Hermes, to nabiera ona zupełnie innego stosunku i chce mieć taki sam obraz albo wręcz właśnie ten.
Być może stempel, który zapewnia marka, daje ludziom ważną wskazówkę. Skoro duża, znana marka wybrała pracę tego artysty, zaprosiła go do współpracy, to jest coś, na czym można się oprzeć.
Wydaje mi się, że tak, ludzie potrzebują takiej nawigacji, a ponadto łatwiej jest im odnieść się do jakiejś funkcji – jaką ma np. apaszka. Obiekt, który jest wykonany pod mocnym szyldem, być może nie straci szybko na wartości. Obserwuję jednocześnie znaczące zainteresowanie pracami, które robię wyłącznie pod swoim nazwiskiem. Są to bardzo różne rzeczy, zarówno pod względem charakteru, stylu, jak i techniki czy formatu.
Takim szyldem, boosterem czy nadaniem kontekstu może być też oczywiście galeria. Jesteś z jakąś związany?
W tej chwili nie mam galerii. Zrobiłem w tym roku we wrześniu jedną małą wystawę w Paryżu, w księgarni Musée des Arts Décoratifs. Spotkała się z bardzo pozytywnym przyjęciem.
Niedawno wydałeś artbook „Tokyo Metro”.
Jest to książka dość małego formatu – taki mały moleskin formatu pocztówki, a zawiera szkicownik pełen rysunków, które zrobiłem w metrze w Tokio w zeszłym roku. Nie ma tam praktycznie tekstu, jedynie skany czarno-białych rysunków. Zdecydowałem się wydać ją samodzielnie, uznając, że jest to za mały projekt, żeby utknąć z nim na 2–3 lata w produkcji. Poza tym chciałem, żeby była to publikacja zupełnie niezależna, w której decyduję o każdym aspekcie. Mimo że nie mam żadnej specjalnej dystrybucji – tylko Instagram, dobre kontakty, znajomych czy moich klientów – to coraz wyraźniej widzę, ile ta książka mi dała.
To ciekawy powrót do projektowania książek. Przy okazji Twojej książki „Typogryzmol”, wydanej w 2015 roku przez Dwie Siostry, mówiłeś o wartości gestu. „Tokyo Metro” to też kwintesencja szybkiego gestu, uchwyconego momentu.
Doświadczenia z książkami na pewno przydały mi się podczas tworzenia „Tokyo Metro”. Bardzo lubię książki, zwłaszcza te obrazkowe, które posługują się przede wszystkim grą wizualną.
Moje wcześniejsze doświadczenia z książkami były dla mnie poligonem doświadczalnym do ćwiczenia własnego rzemiosła. Dużo temu zawdzięczam, jeśli chodzi o kwestie merytoryczne – książka ma tę fantastyczną zaletę, że można o niej myśleć w sensie plakatowym, graficznym – otwarcie rozkładówki ma nas uderzyć, wciągnąć, zainteresować, ale z drugiej strony jako całość musi stanowić spójną strukturę.
Przypominam sobie Twój słynny plakat z Marią Skłodowską-Curie „Mężczyźni też mogą być naukowcami” czy „Weź się do kupy” – zachęcający do sprzątania po swoich psach. Plakat jako środek wyrazu już Cię nie interesuje?
Poszedłem w inną stronę, moje obecne prace manifestują nieco inne przekazy, w mniej prasowy sposób, wciąż jednak zwracam uwagę na to, jak formułowane są slogany na reklamach, jaki tytuł mają wystawy. Praca ze słowem i obrazem jak najbardziej ma dla mnie znaczenie. Sam nie wiem, czy to całkiem zarzuciłem, czy nie, bo nie zdziwię się, jeśli za miesiąc znów zapragnę wrócić do takich form wyrazu. Czemu nie?
Jan Bajtlik
Urodził się w 1989 roku w Warszawie. Jest artystą multidyscyplinarnym – zajmuje się malarstwem, rysunkiem i projektowaniem. Ukończył z wyróżnieniem Wydział Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (2013), a w 2011 roku był studentem wizytującym ESAG Penninghen w Paryżu. Od 2016 roku Jan Bajtlik pracuje dla domu mody Hermès, tworząc projekty chust, prêt-à-porter, toreb, biżuterii, zegarków i akcesoriów domowych: ceramiki, przedmiotów, tkanin, tapet, koców czy kolekcji plażowej. Stworzył scenografię witryn na otwarcie pierwszego butiku Hermèsa w Warszawie, a także butiku i festiwalu Hermès Fantasy Funfair w Dubaju. Wszystkie projekty są tworzone przez niego ręcznie w tradycyjnych technikach, a oryginały prac są częścią kolekcji Hermèsa. Artysta współpracował także z marką Swatch. W 2024 roku stworzył kampanię promującą Mazdę 2 Hybrid. W 2023 roku brał udział w performansie we współpracy z Dover Street Market Ginza w Tokio.
Jan Bajtlik ilustrował m.in. dla: „The New York Times”, „Time Magazine”, „Courrier International” oraz Google. Jest również laureatem nagród w konkursach krajowych i międzynarodowych. Zilustrowana przez niego publikacja „Auto” została w 2018 roku uznana przez „The New York Times” za najlepszą ilustrowaną książkę dla dzieci. Prace Bajtlika znajdują się w zbiorach prywatnych w Polsce, Niemczech, Francji, Szwajcarii, Włoszech, Danii, Anglii i Stanach Zjednoczonych. Mieszka i pracuje w Chamonix we francuskich Alpach.