– Świat pokazał nam dobitnie, że gdy przyjdzie czas większych wyzwań, to jesteśmy w swej konfiguracji społecznej i w kryzysie przywództwa systemowo bezradni – pisze dla „Design Alive” projektant Robert Majkut.
Świat pokazał swoją głupotę, ignorancję i kompletny brak gotowości na zjawiska dziejące się szybko i totalnie. Pokazał nam dobitnie, że gdy przyjdzie czas większych wyzwań, to jesteśmy w swej konfiguracji społecznej i w kryzysie przywództwa systemowo bezradni i skazani na siebie samych. Na naszą lokalność, nasze społeczności, naszych sąsiadów, na nasze plemienne relacje. A centrale można katapultować. W zaufaniu powierzaliśmy im stery a oni tylko psuli. W takim miejscu jesteśmy. Obchodzi mnie to jako człowieka, obchodzi mnie to jako projektanta, bo wszystko to jest sumą sił, która tworzy ekosystem zmian lub niezmian, w których i jako człowiek, i jako twórca uczestniczę. Ten okrutny i pełen ofiar eksperyment społeczny uwidocznił nam na wielu polach słabości, których nie bylibyśmy w stanie zobaczyć bez tej skali i rozmachu, jaką zafundował nam, jak by nie było, naturalny kryzys uderzający w naszą odkastowaną biologiczność.
Są takie miejsca, które emanują swoją energią. Tworzą niewytłumaczalne wrażenie sił i zdarzeń, które są ich historią lub nadchodzącą przyszłością. Pamiętam bardzo dobrze to uczucie, kiedy w lutym, patrząc na jezioro Garda nie mogłem oprzeć się zawiesistej aurze dobrze ukrywanego mroku. Czy było to miejsce, które ogniskowało jakoś energię regionu i jego ludzi, czy intuicja czująca nadchodzące – nie wiem.
Wiem, że gdy 22 lutego wracałem z Bergamo, lotnisko i ludzie tam krążący mieli w sobie skrywaną ostrożność, mało kto nosił jeszcze maski, ale utrzymywany dystans i kłopotliwe spojrzenia na kaszlących były świadectwem niewielkiego jeszcze, ale niepokoju ograniczonego racjonalizowaniem, rozsądkiem, nieznającym rzeczywistej skali obawy. Nikt wtedy nie wiedział, że dwa tygodnie później lotnisko nie będzie już działać a ludzie w pobliskich szpitalach będą umierać setkami. Całymi rodzinami, generacjami w wioskach i miasteczkach, które były przecież w rozkwicie narciarskiego sezonu. Za chwilę, w niepojęty sposób, wszystko, absolutnie wszystko stanęło, zamarło w osłupieniu. Skalą i szybkością zdarzeń.
Dwa dni po powrocie, mój syn z gorączką i kaszlem wylądował w szpitalu. Był chyba pierwszym pacjentem szpitala zakaźnego, któremu wykonano test. Odział pusty, choć w nerwowej gotowości. Wtedy jeszcze zjawiskowy z tymi wszystkimi kostiumowo-przyłbicowo-maseczkowymi akcesoriami. Przypominający filmy w amerykańskim stylu a nie realne życie i było to tak niepojęte, niezwykłe, że wciąż wydawało mi się jakieś… chyba niemożliwe. Klasyczne wyparcie.
Niedługo później Włochy osiągały swoje apogeum, zamknięto granice, hotele, restauracje, ośrodki narciarskie, miejsca te stały się epicentrum zdarzeń – pełne strachu, bólu, śmierci, smutku, osłupienia, niedowierzania w świat, który jeszcze nigdy taki nie był. Syn, jak się okazało tylko z grypą, z ujemnym wynikiem, szybko doszedł do siebie, ale od tego punktu uważnie ale z dystansem do wszystkiego, co czytam, obserwowałem jak na naszych oczach rozgrywa się pandemiczna, światowa epopeja. Scenariusz o takiej skali, że nikt nie brał tego do końca na poważnie, bo to niemożliwe, że to nie o nas, nie teraz… Scenariusz sytuacji, której nie da się uniknąć -sytuacji, która niezależnie od kontynentu, koloru skóry, stanu posiadania i pozycji społecznej jest tak nieuchronna, totalna, przenikliwa, jak nic do tej pory – dotyka wszystkich i wszędzie niewybrednie atakując i bezdomnych, i rodziny królewskie.
To musiało budzić i budziło przerażenie. Nie to, że jest zjawiskiem śmiercionośnym, bo tych w świecie mamy aż nadto – głód, rak. Ale, że dawało się to do tej pory elokwentnie ignorować i marginalizować, ukrywać poza zasięgiem kamer i rynków reklamowych, wyłuskiwać konsumpcyjną radość życia przykrywającą naszą zupełnie niehumanitarną w gruncie rzeczy i kompletnie nierówną zasadę różnicowania wartości życia na lepszy i gorszy świat.
Tamte śmierci nie ważyły, nie były nasze, nie dotykały nas w złudnym poczuciu oddalenia. Nawet jeśli nie był on dalekim wschodem czy głębią Afryki, a był cichym głosem wykluczonych starców z sąsiedztwa. Nagle wszyscy zdali sobie sprawę, że wobec nowego zagrożenia wszyscy jesteśmy w jednym zbiorze, w jednaki sposób podatni na zagrożenie, które przeraziło nas nie statystyką śmierci, lecz powszechną nieuchronnością. Zawiodły narracje lepszego świata i złudnej propagandy systemowego bezpieczeństwa. Świat zaczął zdawać egzamin z tego kim jest. Kim my jesteśmy.
Jak zawsze w sytuacjach trudnych choć jeszcze nie ekstremalnych, kontrast ludzkich postaw wydobywa się mocniej, postawy zyskują na wyrazistości, cechy charakteru uwydatniają się w bardziej niż kiedykolwiek, w czarno-białych odcieniach. Tu, jak na scenie rodziły się profile postaci wiodących w tym przedstawieniu. Ruszających z pomocą, podejmujących walkę i szukających rozwiązań, wspierających, do negujących lub wątpiących oraz całego szeregu oślizłych, podłych i cynicznych zachowań budujących na kryzysie swoje majątki lub władzę. Nagle, jak na dłoni, widzieliśmy i chyba wciąż widzimy, jak weryfikują się nominały spraw i rzeczy, których nieistotność wobec tych zdarzeń okazała się taka jasna. Poznikały gdzieś postaci i zajmujące ich sprawy, których waga i wartość dla świata były znikome. Napędzone sztucznością wytworzonych pędów i oglądalności, bo wobec zjawisk tak boleśnie prawdziwych bardzo często okazywali się groteskowo bezradni lub wręcz głupi, obnażając wątłą siłę tak misternie budowanych na lajkach, a nie na wiedzy czy umiejętnościach, autorytetów.
Czas ten jak nigdy pokazał nam również jak usypiani populizmem – czyli ciągłej obietnicy światłego jutra, daliśmy się dziś zaprowadzić w taki zakamarek cywilizacji w którym czcze słowa ważą więcej niż fakty, gdzie prawdziwi ludzie zmiany, racjonalizatorzy uchodzą za nudziarzy lub fantastów utrudniających życie, czyniąc je bardziej wymagającym i zdyscyplinowanym. A to oni nagle okazują się głosem rozsądku i to właśnie do nich zwróciliśmy się, jako ludzkość, po pomoc, licząc na ich fachowość, wiedzę i doświadczenie. Sięgnęliśmy po te kompetencje, które przez ostatnie lata tak skutecznie i powszechnie dezawuowaliśmy, rzucając na szalę opinie i przekonania, bo przewrotnie i głupio uznaliśmy, że mają taką samą wagę jak fakty i wiedza. Bo żadne konsekrowane dłonie nie niosą szczepionek tylko rozsiewają zarazę. A słowa o miłosierdziu i moralności okazują się dobre, ale nie na czas próby. To jednak Ziemia obraca się wokół Słońca, popaprańcy. Nadal musimy to wam przypominać?!
Z uwagą śledziłem jak radzą sobie kraje i systemy, poszczególne cywilizacje – bo tak należy myśleć o zupełnie innych kulturach i społecznej dyscyplinie. Gdzie w różnym stopniu i nonszalancji, od Azji po Amerykę, granica osobistej wolności ugina się w dyscyplinie lub poczuciu współodpowiedzialności pod ciężarem czasem koniecznych lub wydumanych, narzucanych ograniczeń i stopniowego przyzwolenia na galopującą redukcję osobistych wolności ograniczanych w sposób często chaotyczny, nieracjonalny lub zmierzający do wyrachowanego celu. Celu racjonalizowanego i – śmiem twierdzić – oszukańczo kolorowanego, by zawładnąć i wprowadzić w rzeczywistość regulacje i narzędzia, których obecność zaakceptujemy i uznamy teraz za normę, choć w innych okolicznościach byłyby dla nas czymś zupełnie absurdalnym.
Zdaliśmy sobie sprawę w jak wielu miejscach świata rządzą ludzie wyabstrahowani, głupi, groteskowi i niekompetentni, których barwność i sugestywność dobra jest na grę w kolorowe populistyczne klocki, ale zupełnie niedobra, a wręcz szkodząca w obliczu potrzeby racjonalnego działania, strategii, gotowości i nudnej, zupełnie niemodnej racjonalności. Świat pokazał swoją głupotę, ignorancję i kompletny brak gotowości na zjawiska tej skali, działające szybko, totalnie, tu i teraz. Pokazał nam dobitnie, że gdy przyjdzie czas większych wyzwań, jesteśmy w swej konfiguracji społecznej i w kryzysie mądrego przywództwa systemowo bezradni i skazani na siebie samych. Na naszą lokalność, nasze społeczności, naszych sąsiadów, na nasze plemienne relacje. Tu wiemy co i komu potrzeba, gdzie i kto może coś zrobić, komu pomóc, gdzie szukać, kogo mądrze posłuchać.
Centrale, jak kokpit zżerający prowiant i tlen można katapultować. W zaufaniu powierzaliśmy im stery, a oni popsuli zegary, mechanika obrazili i wygnali, paliwo sprzedali, ukradli zapasy i w kółko opowiadają, że to najlepsze, co mogło nas spotkać. W takim miejscu jesteśmy.
Obchodzi mnie to jako człowieka, obchodzi mnie to jako projektanta, bo wszystko to jest sumą sił, która tworzy ekosystem zmian lub niezmian, w których i jako człowiek i jako twórca uczestniczę, obserwuję i buduję swoje wyobrażenia o tym co może z tej sytuacji wyniknąć. Nadzieją, choć myślę, że naiwną, napawa mnie zwrot ku racjonalności i wiedzy jako kursu, który odbuduje ich wykpiwany autorytet.
Czas ten pokazał również wielką wagę kreatywności – tej prawdziwej, danej i rzeczywistej, która w ekspresowym tempie, na autopilocie posiadanej wiedzy, metod i procesów zaczęła najszybciej reagować na zmiany i szukać rozwiązań na doraźne i bardziej dalekosiężne problemy. Ujawniła jej prawdziwą moc i możliwości, zostawiając daleko w tyle sztucznie wmawiane przekonania, że wszyscy jesteśmy do tego zdolni, jeśli tylko pobawimy się kartami odkrywców i nauczymy myślenia procesem projektowym… Może nareszcie więc okaże się, że nie znajomość nut, nie korporacyjny kurs zaawansowanego górnego C, a prawdziwy, ukształtowany talent i dar głosu czyni nas śpiewakiem operowym.
Być może zrewidujemy wiele z tego, co było naszą namydloną w bańki, mdłą i sztuczną rzeczywistością, bekającą certyfikatami i palmowym olejem w naćkanym biurze z play station i złotą kartą do fitnessu. Wszystko to stanęło na szali istnienia. Tego realnego. Okazało się jak wiele z tych przepłacanych zajęć jest bez znaczenia wobec zjawisk ostatecznych. A roszczeniowość i rozbuchane oczekiwania nijak się mają do posiadania rzeczywiście potrzebnych, niezastąpionych umiejętności.
Zaczynam dostrzegać ten głoszony z różnych stron cywilizacyjny rewizjonizm, który na tyle długo przytomniał po pierwszym uderzeniu, że zaczął zauważać, że przesunięty ze swych fundamentów, pewny siebie świat, ma w tym nowym miejscu rację bytu, pomimo innych współrzędnych i znaczeń. Nie bagatelizując żadnej ludzkiej straty, której to jest konsekwencją, to w tej prorokowanej biznesowej wolcie byłbym jednak bardziej krytyczny. Ludzie nie są aż tak skłonni do fundamentalnych zmian. A reszta to czyściec. Bo co to za biznesy, które nie są w stanie przetrwać na stand bay’u miesiąca, dwóch; oczywiście poza tymi, które nagle znalazły się w jakiejś kredytowo-leasingowo-bezsensownej konfiguracji? Nawet jeśli musieliby wypowiedzieć czasowo podatkowe posłuszeństwo i zapłacić odsetki? Co to za rynek którego 30-procentowa redukcja zawala sens pozostałych 70 proc. przychodów? Żadnych rezerw? Żadnych oszczędności? Co to za biznesy, których miliardowe operacje uprawomocniają bezpodatkowe międzynarodowe deale a w czasie kryzysu domagają się systemowego wsparcia? W tydzień po lockdownie była już katastrofa? Gdzie jest biznesowa kooperacja centrów handlowych z najemcami – „ty nic nie masz, ja nic nie mam” – „podzielmy się kosztami”? To przecież tylko ludzie i ich decyzje… Takich pytań jest, wobec tego dramatyzmu chwili, wiele. I nie mam na nie odpowiedzi.
Nie wierzę więc w żadne katharsis. Żadne ludzkości zrozumienie, nauki oświecenie, wagi spraw zrozumienie, z drogi zawrócenie, win odkupienie.
Nic takiego się nie zdarzy, bo – mam nadzieję w niewielkiej, ale jednak większości, ludzie są nieracjonalni, jak ta kura Stalina – oskubana z piór z wdzięczności za ziarno, wraca do swego oprawcy. Pozostająca w mniejszości jest grupa tych, którzy z tą teraz zauważoną przez innych zmianą współistnieją, są i w niej, będą i byli. Teraz zyskali artyleryjską siłę argumentów.
Ten okrutny i pełen ofiar eksperyment społeczny uwidocznił nam na wielu polach słabości, których nie bylibyśmy w stanie zobaczyć bez tej skali i rozmachu, jaką zafundował nam, jak by nie było, naturalny kryzys uderzający w naszą odkastowaną biologiczność.
Zapomnieliśmy z wysokości biurowych pięter i zza szyb samochodów, o wiążącym nas z naturą ekosystemie. Okazaliśmy się jednak bliżej ziemi niż myśleliśmy. Odradzająca się natura pokazała nam, że to my mieszkamy w lesie, a nie las otacza nas. I nas przeczeka. Natura bez człowieka się odrodzi. Zubożona o stracone gatunki, ekosystemy, przekonfigurowana, przeformatowana, wyreguluje to sobie wcześniej czy później na swój naturalny sposób. Odżyje. Ale my już niekoniecznie.
Z uwagą śledzę koncepcje i wizje zmian, które obligatoryjnie, lub intuicyjnie będziemy wprowadzać w naszą nową rzeczywistość. Niektóre w swojej naiwności i irracjonalności są naprawdę zabawne. Przegrody z pleksi między biurkami, które uchronić mogą od rzutu dziurkaczem, ale nie przed krążącym w powietrzu wirusem od chorego kolegi, który nieregulaminowo ośmielił się kichnąć dokładnie w drugą stronę. Restauracje i biura, które nagle porozciągają swoje przestrzenie o 30 proc. by spełnić normatyw odległości kichu i chyba wprowadzą jednorazowe toalety i tunele sterylne do kuchni… A co z cyrkulacją powietrza, przepustowością wind, wejściem do budynków. bezdotykowym otwieraniem drzwi, włączaniem światła, ekspresu do kawy? To wszystko ma się wydarzyć. I to do końca tygodnia bo w poniedziałek przyjdą ludzie. Ja jakoś tego nie widzę…
Myślę sobie, choć kieruję się tu jedynie swoim intuicyjnym aparatem projektowym, że groteskowość tych rozwiązań szybko nam się znudzi i będzie jak powszechne już noszenie masek pod nosem. Nauczymy się jednak z tej sytuacji, mam nadzieję, niejednego. Że ludzkie życie jest ważne choć i tak jeszcze wielu umrze. Że będziemy się stopniowo uodparniać i szukać panaceum, choć może się to do końca nie udać. Że większe od strat gospodarczych mogą być straty psychiczne, że takie sytuacje nieogarnięte systemowo wywołają biedę i przemoc, anarchizację spowodowaną brakiem zaufania do państwa, szarą strefę i czarny rynek. Że wartość ma praca, której sensem jest tworzenie czegoś racjonalnego, sensownego i przydatnego. Że nie przeprojektowane bzdetami i kolorowymi obrazkami jak dla dzieci, wizyjnie biuro z warzywnym czwartkiem, i kupiona lojalność a istotny sens tego co robimy, będzie katalizatorem wzajemnie silnych relacji, których wzajemność i oddanie przetrwa ciężkie próby.Że otworzymy się na różne sprawdzone w trudnych sytuacjach możliwości współpracy, że rozszerzymy pole naszego sceptycyzmu wobec spekulantów naszego szczęścia i dobrobytu. Że z uwagą przyjrzymy się jakości naszego życia, naszej przestrzeni, naszej rzeczywistości, naszym relacjom i wyborom.
Chciałbym wierzyć, że stajemy u progu szansy na budowanie gospodarki wartości, gdzie sens i jakość tego, co i jak robimy spaja nas, w społeczności, które będą potrafiły zmierzyć się z problemami i katastrofami, które nadciągną. Gdzie nie tysiąc razy lepiej zarabiający piłkarz, a laborant może uratować świat, gdzie społeczność a nie przywódca-idiota zmieni ekosystem i sprofiluje nowe normy potrzebnych zachowań. Gdzie znowu nauczymy się doceniać realne umiejętności manualnego wytwarzania dóbr, że zbagatelizujemy nieistotne bełkoty dzieciaków, których jedyną miarą autorytetu jest wyplata z YouTuba.
Chciałbym wierzyć, że obecna sytuacja nauczy nas bardziej krytycznego podejścia do fałszu i manipulacji, które zaprowadziły nas na manowce naszych możliwości. Że zrozumiemy, że system powinien nas chronić, że zdrowie to profilaktyka a nie dostęp do kroplówki, że ważniejsze od nauki religii w szkołach jest nauczanie o zdrowym żywieniu, że nie Bóg, Honor, Ojczyzna tylko duchowość, szacunek i matka Ziemia. Że zrozumiemy to jako receptę na to, aby się kolektywnie, jako ludzie tego świata uratować.
I choć chciałbym w to wszystko wierzyć, obawiam się, że to się nie wydarzy. Że nie nastąpi żadne mentalne katharsis.
Bo to nie jest atrakcyjna wizja. Nie jest atrakcyjniejsza od łatwiejszego świata prostych prawd, przyzwyczaimy się, przywykniemy, umocnimy się i zapomnimy o przyszłości, jaką mieliśmy i za którą kiedyś jeszcze zatęsknimy. A my – projektanci, architekci, designerzy – dostaliśmy od świata nowy brief, w którym – mimo tego zwątpienia – będziemy się starali mądrze rozwiązać nowe problemy. I spoglądać szerzej, dalej z większą być może uważnością. Dźwigać będziemy w swoich sumieniach i głowach przekonanie, że ktoś musi coś z tym robić. Czy nie możemy to być my?
Robert Majkut
Czołowy polski projektant. Ekspert w projektowaniu dla biznesu. Dyrektor Generalny w firmie Robert Majkut Design.