Niektórzy mają drobiazgowy plan na życie, inni wierzą w twórczą moc przypadku. W ramach cyklu rozmów z fotografami wnętrz i architektury Tomo Yarmush zdradza jak wygląda jego typowy dzień w pracy i dlaczego to akurat wnętrza zajęły szczególne miejsce w jego sercu.
Fotografia od zawsze była Twoim hobby?
Świadomie rozwijaną umiejętnością stała się 8-9 lat temu. Od tego czasu miała tylko chwilę, by dojrzeć w mojej głowie do rangi hobby, a po chwili stała się nieustającym sposobem patrzenia na świat. Czynnością, która nie jest tylko na wolną chwilę, momentem odpoczynku od codzienności, czy sposobem na zarobek. Jest narkotycznym podglądaniem i interpretowaniem rzeczywistości, która co chwilę mnie podszczypuje i puszcza oko. Kokietuje i kusi jak tylko może, a ja nierzadko zawstydzony próbuję ją na swój sposób uwiecznić. I zdaję sobie sprawę, że mówiąc to pewnie idealizuję to, co trywialne. Ale ta swoista poetyzacja jest próbą zwrócenia uwagi na to, co bliskie nam wszystkim. Ja po prostu wierzę, że świat jest taki, jakie są nasze myśli o nim. A te stymuluję dodatkowo obrazami, których doświadczam.
Masz swojego idola?
Nie mam i nigdy nie szukałem. Nie chodzi tutaj o pokorę, bo kajam się na co dzień, ile tylko mogę (śmiech). Wierzę natomiast w siłę miłości i sympatii do samego siebie. To nie egoizm, a docenianie siebie, wiara we własną tożsamość, swoje tempo, swoją drogę, przestrzeń na potyczki i sukcesy. Więcej czasu na swój scenariusz niż czytanie i inspirowanie się innymi. Oczywiście są postaci, które bardzo doceniam. Podglądam ich prace, szanuję za odmienność, własne spojrzenie.
Ale tak naprawdę pierwsze co mi przyszło na myśl to rodzicielstwo! (śmiech) Myślę sobie, że to wspaniałe być supermanem dla małej istoty, która tak wpatrzona jest w swoich rodziców. Zatem nie tyle mieć, co być idolem i to dla swoich własnych dzieciaków. To dopiero coś!
A dlaczego zająłeś się fotografią wnętrz?
Od lat interesowałem się wzornictwem i architekturą. Możemy zajrzeć w spisy pierwszych prenumeratorów Muratora czy Elle Decoration i pewnie znaleźlibyśmy tam adres kilkunastoletniego Tomo (śmiech). Przyznaję, że prasa wnętrzarska zawsze miała u mnie swój stos tuż obok podręczników szkolnych. Później, razem z bieżącym dostępem do Internetu, dołączyły już zagraniczne serwisy o designie.
Wiele lat myślałem, że zawód architekta to dla mnie jedyna i ostateczna droga do spełnienia zawodowego. Natomiast po dostaniu się na upragniony kierunek Architektury i Urbanistyki zdecydowałem się wycofać papiery. Motywacja tej decyzji jest bardzo złożona, niemniej zrozumiałem, że czasem to czego chcemy nie zawsze jest tym, czego potrzebujemy. Pokornie to do siebie przyjąłem, ale obiecałem sobie, że znajdę inną drogę, by mieć do czynienia z tą dziedziną. I chyba udało mi się znaleźć sposób na ten niewinny flirt. Jest w tym pewnego rodzaju zamiłowanie i uzależnienie swojego samopoczucia od przestrzeni, w której się znajdujemy. Fascynuje mnie ta relacja i lubię brać udział w tej formie dialogu.
Jak wygląda Twój typowy dzień?
Typowy to świetne określenie. W zasadzie większość sfer mojego życia ma swoje typy i strukturę. Jestem pod tym względem bardzo przewidywalny i poukładany. Ktoś, kto mnie dobrze zna, prawdopodobnie wie, gdzie jestem i co robię o danej porze dnia czy tygodnia. Wstaję o 5:20 niezależnie czy to dzień w tygodniu, czy weekend. Czy wakacje, czy sesja wyjazdowa. Dla mojego organizmu to naturalna pora na zwiększenie obrotów i dlatego też nie opiera się żadnym alarmom. Za to 21:50 z zegarkiem w ręku odłącza wszystkie systemy, a ja nie daj Boże będąc na spotkaniu towarzyskim zaczynam się zachowywać jak małe dziecko, które natychmiast potrzebuje łóżka i ciszy.
Jeśli nie jest to dzień na sesję w terenie to pracę zaczynam punktualnie o 6:00. Zwykle to postprodukcja przy komputerze lub planowanie przyszłych sesji. Kiedyś początkiem mojego dnia była siłownia, ale zauważyłem, że to pora najwyższej aktywności dla mojego umysłu, więc wykorzystuję ten potencjał na bardziej wymagające czynności. Trening natomiast powędrował w okolice południa lub popołudnia, kiedy odczuwam spadek skupienia. O 10:00 jestem już w kuchni i pichcę pierwszy posiłek. Śniadanie jem późno, a kolacje wcześnie. To bardzo pomocne, bo lubię bardzo dużo jeść a przez to mam na to niewiele czasu.
Nie rozcieńczam pracy czynnościami prywatnymi więc obowiązki zawodowe trwają te 8-10 godzin, chyba, że okres spadku energii wykorzystałem na trening. Przyznaję, że czasem dobijam do 12 godzin, ale walczę z tym, żeby balansować tym podziałem w zdrowych ryzach.
Po pracy albo uciekam na jakieś spotkanie w mieście czy odkrywam nowo otwartą kawiarnię lub kładę się do łóżka z albumem czy książką. Jestem domatorem, więc są takie tygodnie, że bardzo rzadko wychodzę poza swój osiedlany rewir. Potrafię już po 18:00 umyć się, posmarować masą różnych zdobyczy współczesnej kosmetologii i leżeć pod kołdrą słuchając jakiegoś nostalgicznego albumu. Ktoś się mnie kiedyś zapytał, czy mnie ten styl nie dołuje. Skinąłem tylko i odpowiedziałem, że „sadness makes me happy”.
Godzinę przed snem mój telefon automatycznie wycisza wszystko, co może spowodować otrzymanie powiadomienia, alarmu czy wibracji. To już czas na totalne wyciszenie. Pytanie tylko, gdzie w ciągu tego dnia było jakiekolwiek zamieszanie, prawda?
Miewasz jakieś przygody w pracy?
Jestem przekonany, że mam w sobie za duże pokłady zapobiegliwości i przezorności (śmiech). Bardzo dużo uczę się na błędach innych i swoich. Wiem, że jest w tym przesadna analityczność, ale mam nadzieję, że kiedyś to wyważę. Skradziony sprzęt czy odcięcie od prądu fotografowanej lokacji są pewnego rodzaju niecodziennymi wydarzeniami, ale tak na poważnie to każda sesja jest jedną wielką przygodą. Nie wiem, czy to przez mój młody wiek, czy głowę w chmurach, ale mój poziom ekscytacji przy każdej sesji osiąga jakieś nieprawdopodobne pułapy. I jest w tym czasie również solidny bagaż stresu, który czasem motywuje, czasem paraliżuje przedwcześnie. Momentami rysuje niestworzone sny, a innym razem daje tak duży poziom adrenaliny, że wykonane fotografie zadziwiają mnie samego, bo wiem, że inaczej nigdy nie byłbym w stanie ich zrobić.
Opowiesz nam o swoim ulubionym sprzęcie? To cyfra czy analog?
Nigdy mnie nie ciągnęło do fotografii analogowej. Pewnie dlatego, że swoją przygodę zacząłem, kiedy świat zachłysnął się cyfrową technologią. Poza tym zdaję sobie sprawę ze swojej natury technologicznego geeka, więc daje jej upust obcując z tylko współczesnymi nowinkami (śmiech).
Niemniej, nawet ten cyfrowy sprzęt nie jest moim ulubionym. Nie trafiłem jeszcze na aparat, który będzie dawał mi wyjątkową przyjemność. Obecny Sony A7 jest tylko narzędziem. Choć muszę przyznać, że praca z klasycznymi, manualnymi obiektywami Zeissa to pewnego rodzaju wydarzenie, które zawsze daje mi wielką frajdę. A więc sama widzisz, że jestem trochę niespójny w swojej naturze miłośnika nowinek.
Współpracujesz na stałe z projektantami i architektami? Skąd otrzymujesz zlecenia?
Mój harmonogram wypełniają i zlecenia jednorazowe i długotrwałe współprace. Sesje dla nowych i stałych klientów. To dla mnie wielka wartość móc pracować w takim środowisku, które serwuje mi za każdym razem inne okoliczności, ludzi, miejsca. Ale nie muszę chyba rozwijać jak wielkim uznaniem jest moment, kiedy wraca do Ciebie klient z nowym przedsięwzięciem do uwiecznienia, prawda?
Co Cię inspiruje?
Miłość. Mogę to powtarzać bez końca. Z zamkniętymi czy szeroko rozpostartymi oczami. Z wypełnionymi łzami wzruszenia czy iskrami ekscytacji. To po prostu emocje, które tak silnie mnie napędzają w obcowaniu z fotografią.
Masz swoje ulubione miejsce na ziemi?
Jeszcze nie mam. Wciąż za mało widziałem i za mało przeżyłem, żebym miał ulubione. To wciąż etap odkrywania. Ale mam sprawdzone miejsce, które kocham takim, jakim jest. Biorę je całym sobą niezależnie jak bardzo się dla mnie wystroi, i o ilu wadach jeszcze mi nie opowiedziało. I tym bardziej mi miło, że rozmawiamy o nim, kiedy właśnie w nim jestem. Berlinie, przywitaj się z Państwem.
Jakie są Twoje najbliższe plany?
To może inaczej. Podobno w miłości nie mów jak bardzo kochasz, tylko okaż to całym sobą. I w życiu mam trochę podobnie. Choć nasza rozmowa solidnie się rozwinęła to mimo wszystko wolę mniej powiedzieć, a więcej zrobić. Zatem w najbliższej przyszłości postaram się okazać to najlepiej jak będę potrafił.
Więcej na: www.tomoyarmush.com