– W edukacji trzeba się znaleźć tak samo, jak w życiu. Można brać to, co jest zaprojektowane albo projektować samemu – mówi Agata Wilam, mama czwórki dzieci, inicjatorka Uniwersytetu Dzieci, która bierze sprawy w swoje ręce i zmienia edukację w Polsce. Jej zdaniem, zadawanie pytań wywołuje najlepsze środowisko do uczenia się. Witam więc na lekcji z Agaty Wilam. Co wkodowała nam natura? Po co jest instynkt? Do czego może służyć nóż? Czemu warto wrócić do Sokratesa? Jak uczymy się dziś? Co będzie jutro? Co zachwyciło dziś rano?
Przy jej udziale w Polsce przez ostanie dwie dekady działy się rzeczy ważne. Zawsze orbitujące między wiedzą, kulturą i technologią. Wydawnictwo Pascal, Optimus Pascal Multimedia, Muzeobranie, Onet.pl i Uniwersytet Dzieci – oczko w głowie, o którym opowiada z pełną pasją i dumą. Z Agatą, nominowaną do nagród Design Alive Awards w kategorii Animator, spotkałyśmy się w Krakowie, przy dyniowej zupie. Zjadłyśmy ją prawie zimną, bo rozmowa gnała jak rakieta przez kilka galaktyk.
Edukacja, którą znamy, była zaprojektowana na inne czasy.
– Zaprojektowana jest szkoła, natomiast szeroko rozumiana edukacja – czyli to, co nabywamy, by się w świecie odnaleźć – nie jest, to budowanie rakiety w nieustannym locie. Jesteśmy projektowani przez naturę, przez kulturę, przez miejsca i sytuacje, w których się znajdujemy. I to jest nasz start.
To niemal słowa Erika Ericssona, który powiedział, że: „inwencja twórcza rodzi się z przyrodzonego geniuszu dzieciństwa i ducha miejsca”.
– Zależymy od miejsca, od dzieciństwa, ale potem dużo możemy z tym zrobić. Mamy na to wpływ.
Jak to wygląda z perspektywy mamy? Co można zrobić, by zadbać o ten pierwotny kapitał dzieciństwa, by szkoła go nie zaprzepaściła?
– Takie podejście z góry zakłada relację walki. Wielu zadaje sobie pytanie: Po co w ogóle szkoła jest? Dochodzą do wniosku, że po nic. I podejmują bardzo odważny krok – samodzielnie edukują dziecko w domu. Mamy więc wybór – korzystać ze szkoły lub nie. Moja relacja ze szkołą owszem jest dynamiczna i co jakiś czas na nowo to pytanie sobie zadaję, by od nowa się do niej odnieść i jako mama, i jako osoba animująca edukację.
No więc – po co jest szkoła?
– Z pewnością formuje człowieka do życia w społeczeństwie, które ma jakieś wymogi. Szkoła wychowuje obywateli. Z drugiej strony do szkoły wchodzą jednostki, indywidua, z których każde jest inne – ma swoje potrzeby, słabości, talenty. I wydaje się, że szkoła powinna harmonijnie te dwie kwestie łączyć. Bo nie byłoby dobrze, gdyby szkoła kształciła tylko indywidualności, bez kontekstu społecznego i nie byłoby dobrze, gdyby kształciła tylko tryby społeczeństwa według aktualnego zapotrzebowania. Ta szala przechyla się jednak zależnie od „inwestora” – jeśli jest nim państwo, to inwestuje w obywateli, a jeśli rodzic w domu, to nastawia się na indywidualność.
Historia edukacji sięga dalej niż po starożytność. Szkołę zaprojektowano stosunkowo niedawno, jednak już jest anachroniczna. Co więcej, szkoła uczy dziś obywateli, którzy świat będą czynnie tworzyć dopiero za kilkanaście lat. Puszczając wodze fantazji, jak widzisz szkołę w przyszłości?
– Może się bardzo mocno zmienić. Tkwimy w systemie masowego szkolnictwa, który stworzony został w XIX wieku i wtedy miał bardzo dużo zalet. Wielu, którzy nie mieli dostępu do edukacji, ten dostęp wtedy dostało. Obecnie ten model jest chwiejny. Szczególnie poprzez rozrost technologii tak przeobrażającej świat, że dotychczasowa szkoła przestaje mieć sens. Kompetencje przekazywania wiedzy przechodzą gdzieś indziej. Samodzielnie możemy do niej dotrzeć. Nie oznacza to jednak, że nauczyciel przestaje być w szkole potrzebny. Wręcz przeciwnie – wchodzi w rolę mistrza, który wprowadza w świat wiedzy.
Takie nauczanie ma korzenie w starożytności. Nie warto do niego wrócić właśnie dziś?
– Model sokratejski, gdzie mistrz zadaje uczniowi pytania, jest piękny i cudownie byłoby do niego wrócić. Wprawdzie społeczny kontekst się radykalnie zmienił, ale sam model jest ponadczasowy. Jest mi bardzo bliski, bo stwarza najlepsze środowisko do poznawania. Wywołuje motywację uczenia się, zadawania pytań sobie i światu, a także poszukiwania na nie odpowiedzi. I w nurtach nowoczesnej edukacji dokładnie do tego modelu się wraca – uczeń jest w stanie do wszystkiego samodzielnie dotrzeć, tylko trzeba mu taką sytuację stworzyć od dziecka. W dużej mierze tak działają tzw. szkoły demokratyczne.
Czym jest szkoła demokratyczna?
– Mówiąc prosto, to szkoła, w której dziecko mówi, czego chce się nauczyć i nauczanie za tym podąża. Uczeń steruje procesem uczenia, a dorosły jest mądrym mentorem, który mu w tym pomaga. Tu nie ma zewnętrznej podstawy programowej. Bazą dla nauczania demokratycznego jest to samo, co stanowi fundament dla UD – dzieci same z siebie są badaczami. Człowiek jest tak skonstruowany, że chce się nauczyć. Nikt nie zmusza dziecka, by nauczyło się chodzić, łapać grzechotkę. My tego chcemy! Chwytać, chodzić, mówić, potem: czytać, pisać, rozumieć, bo nam to jest potrzebne. Natura wkodowała nam gen ciekawości, który służy po to, by przetrwać. Nie mamy kłów i pazurów, ale mamy coś innego, co pozwala nam się w tym świecie orientować. Więc to nawiązuje do tych rudymentarnych podstaw, musimy tylko umieć do nich powrócić. Stworzyć warunki, by naturalny gen ciekawości mógł zadziałać.
To uzmysławia, jaką wagę w poznawaniu świata przez dziecko, ma poznanie samego siebie.
– To niezwykle ważny element. Poznaj siebie. Potem możesz budować, zmieniać. Masz na to wpływ, masz wolność, rozum, uczucia, zmysły, możliwości wokół siebie. Ale wpierw dowiedz się: kim jesteś? I tu niestety klasyczna szkoła nawala, nie pomaga, nie daje nawet takiej szansy.
Bo skupia się na wyrównywaniu braków względem z góry ustalonego programu i mówi jacy mamy być?
– Tak. Nie pyta, kim jesteś? nie interesuje się tobą. Moja najstarsza córka Julka wybierając gimnazjum zdecydowała się na takie, w którym rekrutacja polegała na autoprezentacji. Oni chcieli poznać swoich przyszłych uczniów, zobaczyć kim są, czym się interesują, co jest dla nich ważne. To przeważyło. Tworząc UD, chcieliśmy pokazać różnorodność świata wiedzy, by mali studenci mogli poznać siebie poprzez różne dziedziny i poprzez naukowców–mistrzów, których z nimi spotykamy. W programie „Inspiracje”, dziecko ośmio–, dziewięcioletnie doświadcza pięciu gałęzi wiedzy. Zaczynamy od nauk przyrodniczych – fizyki, chemii, astronomii, geologii – od fundamentalnych praw natury, które są, czy ci się to podoba czy nie. Potem mamy nauki humanistyczne, dzieci dowiadują się: kim są, kim jest człowiek? Ale też, że jest twórcą, działa, myśli. Kolejna ścieżka – społeczna – mówi, że nie jesteś sam. Nauki techniczne, to gałąź będąca efektem trzech poprzednich – jako twórcy w poznanej przestrzeni przyrodniczej tworzymy wynalazki; jeśli działamy w grupie, to możemy łączyć kompetencje i motywacje. A piąta gałąź to matematyka, która to wszystko spina strukturą myślenia. Każda z tych ścieżek daje możliwość poznania bardzo wielu tematów. Dzieci poznając teatr, streetart, geologię i matematykę mogą zobaczyć siebie w tym świecie. Dla młodszych dzieci zajęcia są jeszcze bardziej doświadczalne. Maluchy wchodzą w relację ze światem, bawiąc się. Natomiast dzieci starsze, uczniowie 4–5 klas mają już wiedzę – szkolną, życiową, domową, telewizyjną – i są w stanie przetwarzać ją, wyciągając wnioski. Im podsuwamy więc konkretne tematy. A na końcu, na pograniczu podstawówki i gimnazjum jest program „Mistrz i uczeń”, kiedy młody człowiek może przez całe półrocze podążać obraną ścieżką, by zobaczyć, jakby to było, gdybym się tym zajmował.
To chyba bolączka wielu zajęć pozaszkolnych, gdy wszystko trwa krótko, bez czasu na przygotowania, rozwinięcie, popełnianie błędów i ich naprawianie.
– Uniwersytet też ma te ograniczenia. Samodzielne eksplorowanie, dochodzenie do odpowiedzi na pytania jest bardzo ważne, więc w miarę możliwości, staramy się stwarzać naszym studentom takie możliwości, jednak przy wielu ograniczeniach. Znam szkoły, które wręcz na tym bazują i dają możliwość poznania siebie na każdym etapie działania. Łącznie z tym, że jeśli nic ci się nie chce robić, to nie robisz. Trudno, masz stracone pół roku, ale i tak to musisz sam podsumować.
Co to za szkoła?
– Dwójka z naszych dzieci przez kilka miesięcy chodziła w San Francisco do szkoły Brightworks. Założycielem jest Gever Tulley*. Tam nauka oparta jest o projekt i temat przewodni, przykładowo: „Lustra”. Mówiąc o lustrach, myślimy o fizyce, matematyce, sztuce, psychologii. Wpierw uczniowie ten temat eksplorują, potem patrzą, w jakim aspekcie te lustra są dla nich interesujące i podejmują projekt. Na końcu efekty są prezentowane. Więc siłą jest podejście projektowe: wpierw eksploracja badawcza, potem działanie, napotykanie na problemy, rozwiązywanie ich, czasem porażki. Na koniec musisz udostępnić tę wiedzę poza siebie. Nie ma programu nauczania. Robiąc projekt, musisz sam dociekać. Nie ma też przymusu. Jeśli się zdarzy, że uczniowi się nie chce, to może odpuścić, ale on wtedy wie, że to była jego decyzja. Sam musi wyciągnąć wnioski. Paradoksalnie takie doświadczenie straty kilku miesięcy może uchronić go w przyszłości przed stratą kilku lat!
Czego takie doświadczenie uczy?
– Odpowiedzialności, samodzielności i pozwala zrozumieć, że to ja jestem podmiotem uczenia. Jeśli oszukuję, to oszukuję siebie.
Więc, jeśli się uczę, to uczę się dla siebie, a nie dla mamy, dla nauczycielki, dla stopni.
– Bo stopnie nie są wartością, tylko miarą. Pokazują pewną rzeczywistość, tak jak waga pokazuje, ile ważymy. Oczywiście ocena może być niesprawiedliwa, waga może być źle skalibrowana…
Czy możemy się nie mierzyć, nie ważyć, nie poddawać ocenie?
– Jasne. Jednak, jeśli myślimy o nauczaniu, to myślimy o pewnym rozwoju. Sami chcemy wiedzieć, gdzie jesteśmy z tym rozwojem i wtedy jakaś miara jest nam konieczna. Choć można sobie wyobrazić, że nie mierzymy się, tylko gdzieś pędzimy, doświadczamy każdej chwili. To zależy od naszego podejścia do świata, do życia.
Nasuwa mi się tu pozytywny przykład fińskiego systemu edukacji. W Finlandii dzieci idą do szkoły w wieku siedmiu lat, a sprawdzane są po raz pierwszy dopiero, gdy mają lat 16. Nie ma ocen, testów, zadań domowych, podziału na lepszych i gorszych. Jeszcze 40 lat temu kraj był uznany za zacofany, a jedynym bogactwem było drewno. W latach 70. ubiegłego wieku przeszedł gruntowną zmianę systemu edukacji, który dziś jest uznawany za jeden z najlepszych na świecie, bo pomógł podźwignąć kraj z biedy, kształcąc społeczeństwo oparte na wiedzy. Dziś zawód nauczyciela stał się prestiżowy, a większość uczniów chce kształcić się na studiach. Ponadto cała edukacja jest finansowana przez państwo. Efekty tej inwestycji widać choćby we wzroście fińskiego PKB. Natomiast szkoła, z jaką mamy do czynienia w Polsce sprawdza ucznia od najwcześniejszego okresu. Kartkówki, testy, sprawdziany – cały system ocen!
– Trzeba sobie zadać pytanie, co oceniają te oceny? Oceniają sam system! Trudne to…
Stąd może pozorna epidemia wszelakich dysfunkcji, jakie pojawiają się na polu nauczania. Dysleksje, dysortografie, nadpobudliwości psycho–ruchowe, zaburzenia sensoryczne. Co one faktycznie opisują? Że jesteś niedostosowany. Ale do czego? Do życia czy do systemu? Doskonale wiemy, że taki glejt jest potrzebny tylko na etapie szkoły, w późniejszym życiu ta „dysfunkcja” w większości przypadków w niczym nie przeszkadza, a czasem wręcz staje się wyznacznikiem drogi życia.
– Człowiek, tak jak wszystko, jest coraz lepiej opisany. To wszystko kiedyś też było, ale nie było nazwane. Intencją opisania tych dysfunkcji było, by pomóc, a nie przeszkodzić. W rzeczywistości bywa inaczej. Takie przypadki urosły do rangi epidemii, ponieważ szkoła w centrum stawia ściśle określone kompetencje. W pierwszym okresie nauki dziecko musi czytać, pisać i liczyć oraz musi być grzeczne. Ma siedzieć i słuchać. Szkoła uważa, że te umiejętności są najważniejsze, więc jeśli tu rozwój następuje inaczej, to diagnozuje się problem. A tymczasem nie widzi się problemu, jeśli dziecko jest mało kreatywne lub gdy nielogicznie działa. Według szkoły musisz umieć tabliczkę mnożenia, jednak nie musisz logicznie myśleć. A społeczeństwo się zmienia i „wymusza” nowe kompetencje. W przyszłości będziemy mieć, a właściwie już dziś mamy, dużo wolności, dużo wkoło dostępnych danych, możliwości komunikacji. Tu potrzebna jest samodzielność i odpowiedzialność. Do tego musi przygotować szkoła.
Uczyć nawigacji w niewiadomym, bo nikt nie wie, co będzie jutro? Istnieją w nas obawy i napięcia wynikające ze strachu przed inwigilacją poprzez technologię. Polityczna sytuacja też zaczyna się zmieniać…
– Gdyby do tego się odnieść z UD, to my chcemy pokazać świat tak daleko, jak się da. Chcemy, by dziecko umiało ten świat rozumieć i potrafiło w nim działać. Budujemy na dziecięcej ciekawości, robimy wszystko, by ta ciekawość w nich została. Może się jednak zdarzyć coś, co sprawi, że w przyszłości znowu najważniejsze będą kompetencje pierwotne, na przykład siła w nogach, by uciekać. Wszyscy zaangażowani w edukację przygotowujemy jednak dzieci do zaawansowanego, a nie cofniętego o epoki świata. Tak przy okazji: w Polsce wychowanie fizyczne ma się bardzo dobrze, w porównaniu np. do Stanów Zjednoczonych. Zresztą w Polsce mamy bardzo dużo dobrych rozwiązań i jestem daleka od całkowitego negowania polskiego systemu edukacji.
Rozbudowałaś ideę piękną i skuteczną. Gdzie teraz Twoja rakieta popędzi?
– Do tej pory przez nasze zajęcia przewinęło się ok. 25 tys. dzieci. To niewiele. Ale naszą intencją nie jest budowanie liczb. Staramy się, by temu, kto już znalazł się w naszej orbicie, dać jak najwięcej, by rozwijał się. W jednym momencie, w czterech naszych ośrodkach: w Krakowie, Wrocławiu, Warszawie i Olsztynie uczy się około sześciu tys. małych studentów. Nie spędzają u nas dużo czasu, spotykamy się kilka razy w miesiącu. Tej liczby jednak nie da się zwiększyć, bo trudno byłoby znaleźć tylu naukowców, zapanować nad tym logistycznie. Natomiast pojawiło się pytanie – co by było, gdyby takie rzeczy działy się na co dzień w szkole? Bo to, że takie fajne rzeczy dzieją się od czasu do czasu w weekendy poza szkołą, to nie ma zbytniego wpływu na rzeczywistość. A ja się nie zgadzam z podejściem, że szkoła jest, jaka jest i szukajmy wiedzy poza nią. Te kilkadziesiąt godzin tygodniowo, miesięcznie daje niewyobrażalną ilość czasu, jaki dziecko wydziela ze swojego życia. Dlatego trzeba działać w szkole. Już zaczęliśmy udostępnianie naszej wiedzy nauczycielom. Bo choć wiele nowoczesnych alternatyw edukacyjnych, przykładowo Khan Academy, funkcję nauczyciela podważa, ja wierzę w nią.
Model odwróconej klasy, czyli Khan Academy, zakłada, że nauczyciel jest, jednak nie wykłada wiedzy.
– Khan Academy zakłada, że w domu uczysz się, oglądając udostępnione filmiki. Tam też poznajesz pewne zagadnienia, pozyskujesz wiedzę, a do szkoły przychodzisz rozwiązywać zadania i tam jest osoba, która ci pomaga w tym.
Czy to nie nowa postać mentora?
– Nauczyciel właśnie wtedy mentorem się staje. Nie jest wykładowcą, ale przewodnikiem, wchodzi z wiedzą tam, gdzie jest potrzebny. I to jest nowa tendencja w edukacji. Tu też pojawia się kwestia technologii w edukacji jako narzędzia, poprzez które możesz sięgnąć po wiedzę. Technologie, jak każdy wynalazek mogą być użyte zależnie od intencji użytkownika. Nóż kroi chleb i jest narzędziem zbrodni. Te decyzje człowiek podejmuje od momentu, gdy podniósł kamień.
Razem ze mężem, Piotrem Wilamem, tworzycie niezwykle kreatywna parę. Tę kreatywność przekazujecie swoim dzieciom. Córka Julia jest znaną fotografką. Można by pomyśleć, że trafiliście na dobrych nauczycieli. Czy pamiętasz swoich mentorów?
– Nie mam wspomnień o mistrzach, jednak mam przebłyski tego, co było inspirujące w liceum. Razem z Piotrem chodziliśmy do LO im. Kopernika w Bielsku–Białej i mieliśmy całą gamę ciekawych nauczycieli. Klas było wtedy niewiele, wszyscy znaliśmy się między sobą, mieliśmy poczucie przynależności i wspólnoty. W gronie nauczycieli było sporo indywiduów, którzy wiedzę przekazywali niekoniecznie doskonale. Jednak byli jacyś, byli charakterystyczni i jasno określeni. To miało znaczenie, dało nam impuls do kształtowania indywidualności w sobie. Potem studiowałam w czasach, gdy od rzeczywistości należało uciec albo trzeba było myśleć o niej bardzo praktycznie, np. studiować handel zagraniczny. Wybrałam ucieczkę i teatrologię w Krakowie. Robiłam coś, co nie dawało praktycznych umiejętności, ale dawało możliwość obcowania z mądrym światem. Po studiach poczułam, że mam dość teorii, porzuciłam marzenie o reżyserii, byłam spragniona, by zrobić coś bardzo praktycznego. To był początek lat 90. Otworzyło się wiele nowych możliwości i to było bardzo pociągające.
I wtedy narodził się Pascal?
– Tak, wtedy powstało Wydawnictwo Pascal. Rosło i miało się dobrze. Wtedy naturalną koleją rzeczy było przejście w środowisko internetowe. Piotr razem z Tomkiem Kolbuszem założyli Optimus Pascal Multimedia, firmę wydającą CD ROMy – w dużej mierze edukacyjne. Wtedy były przełomowe. To był kolejny krok w kierunku cyfrowego świata. Potem przyszedł czas na Onet.pl, który był wydarzeniem przełomowym. Piotr był współzałożycielem, ja pełniłam funkcję jednego z dyrektorów, byłam też szefem redakcji. A jeszcze później zajęłam się Muzeobraniem, projektem z pogranicza edukacji i multimediów.
Sporo tego, jak na jedną osobę. A kiedy odpoczywasz? Z dala od technologii? Masz czas na zachwyty? W przyrodzie naprzykład?
– W moim życiu świat stworzony przez człowieka dominuje. Jednak, owszem, natura jest w stanie mnie zafascynować, gdy jest ku temu okazja. To są często pojedyncze momenty. Choć jeden taki zdarzył się dzisiaj rano!
Potrafisz więc je wyłapać!
– Absolutnie tak, bo one są kluczowe. Mieszkamy na górce. Mamy widok na Kraków z jednej strony i Tatry oraz wszystko, co pomiędzy nami i nimi z drugiej. Codziennie rano w staję z myślą: „ciekawe co widać?”. Dziś widziałam pasma gór, które wyglądały jak wycięte z kartonu, płasko ustawione jedne przed drugimi. Spowite w mgiełce. Prześwietlone. Było to bardzo teatralne. Tej perspektywy za oknem mamy ze 100 kilometrów i to ma znaczenie. Patrzę też w górę, w niebo i to są te kontakty, bardzo żywe.
Warto je kolekcjonować?
– Ich trzeba doświadczać! Nawet bez konieczności wyjeżdżania w daleką podróż.
Czego ci najbardziej brakuje?
– Najłatwiej powiedzieć wstecz, że czegoś się żałuje, ale ja widzę to inaczej. Jestem już na tyle dużą dziewczynką, że wiem, że życie to sztuka dokonywania wyborów. I nie ma co żałować. Można się jednak czegoś nauczyć. Jest w tym pewien dramatyzm, ale dobry. Czuję, że życie jest takie bogate, muszę z niego wybierać, ale szczęśliwie mam z czego!
Powrócę jednak do poczucia braku, bo czuję, że jesteś osobą, która, gdy brak zdefiniuje, to będzie potrafiła coś z tym zrobić?
– Za takim pytaniem można by pójść w wiele stron… Czasem brakuje mi odwagi. Siły przebicia. Gdybym działała odważniej, szybciej podejmowała decyzje, mogłabym zajść dalej ze swoimi projektami…
Potrzebujesz tego?
– Czasami tak.
Z czego jesteś najbardziej dumna?
– Z rodziny. Mam dużą, fajną rodzinę. Mamy z Piotrem czwórkę dzieci. Nasza najstarsza córka, Julka już założyła swoją rodzinę. I to jest piękne, że ten „projekt rodzina” działa.
Zerwanie pępowiny nie boli?
– Przy wypuszczaniu z gniazda trzeba zaryzykować. Dać dzieciom wolność. Myślę, że rodzice w Polsce, matki szczególnie, mają z tym problem. Są opiekuńcze, czasami zanadto i to powoduje, że nie do końca wierzą w swoje dzieci. A to jest bolesne dla obu stron. Kiedyś, mam wrażenie, ludzie szybciej dojrzewali do samodzielności życiowej. Dziś są dojrzali… inaczej. Wychowanie odbywa się na zasadzie inkubatora. Projektujemy te dzieci, wypełniamy cały ich czas: prowadzimy do szkoły, po szkole nie mogą „marnować” czasu, więc zapisujemy je na zajęcia rysunku, na basen, tenis czy angielski. Ich życie staje się zaprojektowane, włącznie ze światem wokół, który można im kupić, począwszy od grzechotki. Tymczasem świetną zabawką jest marchewka, która do tego jeszcze smakuje. My jako matki przestajemy zawierzać instynktowi. A w końcu jesteśmy częścią natury, która podpowiada, jak coś zrobić. Są książki, internet, fachowcy, którzy radzą. Ale wystarczy się wsłuchać w siebie. Przecież instynktownie wiemy, że mamy cofnąć rękę, gdy czujemy coś gorącego. I gdy myślimy o dziecku, to czasami trzeba dać mu się sparzyć.
Bo więcej uczymy się na porażkach niż na sukcesach?
– Dokładnie i takie doświadczenie w przyszłości może uchronić go przed czymś bardziej tragicznym w skutkach. My od pierwszych dni budujemy to, kim jesteśmy. Powracając do edukacji – system się wcale nie interesuje, jaki ten człowiek jest, tylko planuje, co my jako społeczeństwo chcemy z tym człowiekiem zrobić? Ponieważ ideę UD chcemy wprowadzić do szkół, prowadzę szkolenia dla nauczycieli. Zaczynam od tego, że pokazuję im zebrane niegdyś pytania od dzieci, które mówią, czego dzieciaki chciałyby się dowiedzieć od naukowców? Pierwsze reakcje nauczycieli są entuzjastyczne, potem pytam, które z tych zagadnień pojawiają się w szkole? Następuje konsternacja, bo niemal żadne.
O co dzieci pytają? Co je fascynuje?
– Siedmio-, ośmiolatki najczęściej pytają o kosmos. A w programie nauczania tego nie mają. Może pojawiają się nazwy planet Układu Słonecznego. Nie ma nic więcej o tym, co jest po drugiej stronie: czy istnieje życie? Jak powstał wszechświat? Czy Księżyc jest zimny?
A dinozaury?
– To zagadnienie drugie w kolejności, jeśli mówimy o dziecięcej fascynacji. I tego tematu też nie ma, tak jak i wielu innych. Ta ciekawość jest kompletnie zlekceważona, a ona jest fundamentem, bo jeśli, ktoś jest zaciekawiony, to sam się chce dowiedzieć więcej, nauczyć. I to tyle! Dalej uczenie jest już proste. Wystarczy pomagać dziecku znaleźć odpowiedź. W UD tych odpowiedzi udzielają naukowcy, natomiast nauczycielom szkolnym pomagamy, przygotowując scenariusze lekcji, oparte na tych wykładach. I jeśli nauczyciel nie ma wiedzy, to dzięki tym scenariuszom może przygotować ciekawe lekcje o dinozaurach czy Księżycu. Dajemy mu tę wiedzę, ale też sposób, jak tego tematu doświadczyć, jak odnieść go do rzeczywistości. Niedawno byłam z moim zespołem w Dolinie Krzemowej i przygotowywaliśmy materiały z naukowcami z Uniwersytetu Stanforda i z NASA. Tam usłyszeliśmy, że szukają takich partnerów jak my, bo dajemy możliwość doświadczania.prowadzenia doświadczeń z dziećmi.
Jak wygląda doświadczanie wiedzy w Uniwersytecie Dzieci?
– Jeśli mamy pytanie od dzieci: „Dlaczego mydło się pieni?” i w odpowiedzi na nie przygotowujemy zajęcia i scenariusz lekcji, to dzieci dowiedzą się „jak to działa” np. odgrywając scenkę w teatrze mikroskopowym, w której cząsteczki mydła „walczą” z brudem i zawiązując sojusz z wodą. Bez potrzeby rysowania na tablicy długich chemicznych wzorów, przez zabawę, dowiadują się, że cząsteczka mydła ma taką część, która uwielbia wodę i drugą, która jej nie cierpi. Ustawia się więc odpowiednio i z jednej strony łapie brud, a drugą wodę. I już. Sześcio– i siedmiolatki, dla których takie zajęcia są przeznaczone rozumieją cały proces. Same w prosty sposób mogą doświadczyć, co to jest napięcie powierzchniowe I jak działa na nie mydło. Do takich doświadczeń bardzo przydaje się na przykład zmielony pieprz i biurowe spinacze, które dzieci próbują umieścić na powierzchni wody tak, by nie zatonęły. Potem jednak, przy pomocy dajmy na to płynu do mycia naczyń zmieniają napięcie I posyłają drobne przedmioty na dno. Odkąd przygotowaliśmy te zajęcia, sama przestałam próbować umyć tłustą patelnię samą wodą.
Czego dzieci będą uczyć się od naukowców NASA?
– Będą się uczyć, jak zważyć Ziemię.
Rozmawiała: EWA TRZCIONKA
Więcej na: www.uniwersytetdzieci.pl
*) Gever Tulley – naukowiec, informatyk, mówca TED, założyciel Szkoły Brightworks i Szkoły Majsterkowania (Tinkering School), autor książki „50 niebezpiecznych rzeczy (na które powinieneś pozwolić dzieciom)”