„Nowy Jork jest dla mnie poligonem, punktem odniesień i porównań. Nigdzie indziej architektura i urbanistyka tak szybko nie reagują na współczesne potrzeby człowieka. To mój przymiar, którym mierzę inne lokalizacje i zastanawiam się nad przyszłością tych miejsc” – pisze dla „Design Alive” architekt Przemo Łukasik w felietonie inaugurującym cykl „Bagaż podręczny”.
Od czasu swojego pierwszego wydania książka „Delirious New York” (1978) Rema Koolhaasa, holenderskiego filozofa, osiągnęła status mitu – kultowej opowieści nie tyle o architekturze, ile o przemianach społecznych, wpływie technologii na środowisko człowieka i ewolucji urbanistyki. To niczym książka kucharska z nie zawsze przeterminowanymi przepisami na potrawkę z socjologii, urbanistyki i historii powszechnej, sowicie doprawiona celnymi komentarzami autora.
Ta kulturowa, architektoniczna i społeczna historia Nowego Jorku zawsze była dla mnie wyzwaniem. Nie znając języka angielskiego, czytałem ją tylko obrazkami: śpiących w łóżku drapaczy chmur, matematycznie ustawianych kwartałów czy pływaków rytmicznie poruszających się w długim po horyzont basenie, dryfującym obok Statuy Wolności. Rem Koolhaas celebruje i analizuje Nowy Jork, przedstawiając miasto jako metaforę niesamowitej różnorodności ludzkich zachowań. Nim mogłem ją swobodnie przeczytać (za sprawą upragnionego polskiego wydania), pojawiło się już sporo okazji, aby zweryfikować treść za pomocą własnych doświadczeń. Stwierdzenie, że ta światowa metropolia stanowi przestrzeń różnorodności i kontrastów oraz koktajl wielokulturowy, jest czymś oczywistym.
To, co mnie uderzyło najpierw, to skala.
Kiedy pierwszy raz ruszyłem kanionem Piątej Alei, wydeptując dno tej ogromnej jak na skalę człowieka przestrzeni, czułem dominującą architekturę. Po raz pierwszy doświadczyłem nie tylko zbiegu perspektywicznego na zamknięciu horyzontu, ale również zadzierając w górę głowę, w trzecim wymiarze, zbiegi zamykały mi obraz i wyczuwalny stawał się ich punkt przecięcia. O dziwo, nie odczuwałem przeskalowania; choć skala człowieka była promilem proporcji, to całość wciąż wydawała się przestrzenią dla człowieka. Nie wszystkie budynki sięgały chmur; niektóre skakały swoimi wysokościami, gdzie indziej spadały skalą, tworząc jakby wyrwę, szczerbiąc elewację bulwaru. Nawet katedra św. Patryka, choć to gmach dostojny i odpowiednej skali, zapada się pośród dominujących elewacji biurowców. Nikomu nie przeszkadza tak wyraźny kontrast skali i tak znaczące zestawienie sacrum z profanum.
Jednak nie to stało się dla moich uczuć największym zaskoczeniem. Nowy Jork ze swoim szpanerskim Manhattanem przynosi nie tylko różne skale – każda jego część pisze własną opowieść. Każda dzielnica zachowała swój klimat: opisują ją pierwotna historia, kultura jej mieszkańców, architektoniczny detal czy w końcu witryny sklepów i restauracji, które za kolejną przecznicą, za kolejnymi światłami zmienią się na inne menu, gdzie smaki i zapachy zabiorą nas w wędrówkę po kolejnych krajach czy kontynentach. Granice są zauważalne, choć czasem – bardzo subtelne. O zmianie dzielnicy informują architektura, skala, roślinność, ale często – także zapach i ludzie. Zmieniają się kolory skóry, język, miejsca kultu lub typografia reklam.
Te części Wielkiego Jabłka, które ukochałem najbardziej, to Bowery i Lower East Side.
Niebanalne, ale nietypowe jak na turystyczną marszrutę. Często mroczne, wydają się lekko zaniedbane i groźne. Choć tuż obok, na SoHo, witryny sklepowe błyszczały jeszcze najnowszymi markami gigantów odzieżowych, tu, na Browery, błyszczą rondlem, patelnią czy cedzakiem: to tutaj mistrzowie kuchni zaopatrują się w sprzęty. Dojście do cieszących się popularnością restauracji wymaga początkowo odwagi. Aby zasiąść przy wymarzonym stoliku, trzeba wejść w ślepy, skromnie oświetlony zaułek wytatuowany tagami, wlepami i graffiti. Doznania mentalne wyprzedzają zdecydowanie te kulinarne, które, równie mocne i wyraziste, muszą poczekać, aż zdecydujesz się na wejście w strefę absolutnego dyskomfortu. Wystraszony i wytrącony z równowagi psychicznej rekompensujesz to sobie mocnym piwem przy barze, myśląc już tylko o uczcie. Klimat tych miejsc – nie wulgarny, a raczej surowy i autentyczny – bardzo przypomina mi mój bytomski.
Uwielbiam oczywiście TriBeKę i SoHo. Szwendając się po nich bez umiaru, robię tu najwięcej ulicznych klatek. Mimo że znam wszystkie ulice, ich matematyczny rytm i powtarzalność czasem mnie zaskakują – i już nie wiem, czy jestem na Prince St., czy na Spring St. Zadziwiające są tętniące życiem partery poprzemysłowych budynków, gdzie nowojorczycy i turyści oddają się szopingowi; kondygnacje wyżej i aż po dach ciągną się puste, niezasiedlone przestrzenie. To prawdopodobnie za sprawą galaktycznych cen, które nie znajdują entuzjastów nawet w takim mieście. Nie zobaczysz tam pracowni nieznanych artystów, które widziałeś w niejednym serialu lub filmie; żadnej przemysłowej windy przebijającej pracownię, która rozlewa się po całym piętrze. Od dziesięcioleci to już nie to miejsce.
Poranne bieganie ściąga mnie na zachód, nad rzekę Hudson.
Kiedy przekroczę Hudson River Greenway, biegnę na północ, aby na wysokości trzydziestej czwartej wbiec na High Line i tą naziemną, postindustrialną estakadą zbiec do czternastej. Tu nigdy nie wiem, czy biec, czy rozglądać się wokoło, bo sama rehabilitacja przemysłowej trasy kolejowej zawsze jest dobrym pretekstem do zmiany rytmu. Ale to, jak jej obecność ożywiła okolicę, jest dla mnie nieocenionym doświadczeniem. Biegnę i myślę, że wyburzenie nie zawsze jest jedynym rozwiązaniem, a industrialny rodowód nie przeczy komercji. Dziś na tej trasie i w pobliżu rozbudowują się hotele, restauracje (Pastis – moja ukochana na sierpniowe popołudnie), budynki mieszkaniowe z zaskakującymi elewacjami zaprojektowanymi przez Zahę Hadid i Jeana Nouvela, ale i centra handlowe z budowlą (bo raczej nie „budynkiem”) na Hudson Yards, który lśniąc miedzianą powłoką, jest instagramowym hitem na selfie.
Różne pomysły, różne skale; nowoczesność, awangarda i pospolitość przemysłowych obiektów – to wszystko przeszkadza w treningu, ale jak bardzo inspiruje! Niby nic do siebie nie pasuje, ale tworzy klimat miejsca. Oczywiście, w drodze do hotelu muszę przebiec przez Greenwich Village, żeby wieczorem wrócić tu z aparatem.
Miejsc i zaułków jest wiele – i nie sposób ich wszystkich opisać. Musisz doświadczyć China Town, bo to miejsce magiczne, wręcz obce; często zdaję sobie tam sprawę, że jestem jedynym białasem, i już nie wiem, czy jestem w Azji, czy w Nowym Jorku.
Ale jak u Rema Koolhaasa, tak i w mojej opowieści nie można zamknąć Nowego Jorku w samym Manhattanie.
Musisz się wyrwać z jego numerycznych ulic i przecznic, przejść przez Brooklyn Bridge i wędrując nad East River, dotrzeć na Brooklyn. To dalej Nowy Jork, ale jakby inny świat. Inne taksówki, inna architektura i nieco inny styl życia. Nie zapomnę, jak podróżując żółtą taksówką z nieznającym tej dzielnicy kierowcą w turbanie, zabłądziliśmy. Ze względów religijnych nie mógł mieć iPhone’a, więc w poszukiwaniu wsparcia wyszedł z taksówki i zaczął rozpytywać przechodniów. Nie zdążyłem wyciągnąć aparatu (czego po dziś dzień żałuję), gdy nasz kierowca Sikh wdał się w rozmowę z ortodoksyjnym Semitą, który zamiast pomarańczowego turbanu dźwigał na głowie sztrajmł. Każdy z nich z osobna, z siwą brodą, każdy z innej kultury i innego kontynentu, wyznający inną religię – byli najlepszą okazją do sportretowania Nowego Jorku. Nie mogę się pogodzić z tym, że nie zostałem autorem tego portretu.
Dumbo i Williamsburg zawsze mnie przytrzymują na dłużej. Tu populacja młodych artystów, muzyków, grafików, aktorów, ale i skateboardowców sukcesywnie podporządkowuje sobie przestrzeń starych warsztatów, magazynów i fabryk, szukając miejsca na hybrydową przestrzeń do pracy i mieszkania. Wokół zaimprowizowane restauracje i bary z odmiennym i tańszym menu niż na Manhattanie utrwaliły się już na poważnie – i ściągają klientów nie tylko z okolicy, ale i zza rzeki. Second hand, restauracja wege czy bezglutenowa piekarnia to nie tylko przestrzeń dla hipsterów, ale tańsza alternatywa na przeżycie w betonowej dżungli.
Niestety, to pozornie artystyczna sielanka i stabilna przestrzeń dla niezależnych i twórczych. Biznesowe zmysły promotorów nieruchomości, nauczone, że moda kroczy za alternatywą, a zaraz za nimi pojawia się szansa na pomnożenie kapitału, wypychają te poprzemysłowe kwartały pełne freelancerów, zastępując je nowoczesnymi kondominiami. I tak tworzy się ruch na rynku nieruchomości, tak tworzy się majątki i tak poszerza się przestrzeń Nowego Jorku. Niezależni i twórczy przenoszą się dalej.
Gdzie więc dzisiaj mieszkają artyści, niedocenieni jeszcze marzyciele? Gdzie jedzą bezglutenowe bajgle i piją kombuchę?
Musisz wsiąść w pociąg i podążać dalej na wschód wraz ze zmęczonymi pracą emigrantami, bo tylko dalej od Manhattanu i zachodniego Brooklynu czynsze są niższe. Musisz wysiąść na stacji Kościuszko lub jeszcze dalej, aż dotrzesz na Bushwick. Tu wiesz, że jesteś daleko od piętrzących się w niebo budynków, bo skala tej wschodniej części Brooklynu przypomina raczej scenografię z westernu. Długie, proste ulice, niewysokie budynki i napowietrzne linie elektryfikacji wciąż tworzą klimat przemysłowego Brooklynu, ale trochę bardziej ubogi, utworzony przez przypadek i tymczasowość, a nie zaplanowany i wystudiowany jak manhattański szkielet.
Jaki więc jest ten mój Nowy Jork? Prawdopodobnie inny niż twój. Ciągle taki sam i ciągle inny. Deliryczny; i może nie tak jak u Koolhaasa, ale stale kręci w głowie, zmienia rytmy i wyprowadza z równowagi. Wszystko, do czego się przyzwyczaiłeś, za chwilę się zmienia i na nowo cię zaskakuje. Nie zawsze sztywny i burżuazyjny, ale nie zawsze artystyczny czy komercyjny. Stale wielokulturowy, etnicznie nieokreślony.
Mój Nowy Jork jest dla mnie poligonem, punktem odniesień i porównań.
Nigdzie indziej architektura i urbanistyka tak szybko nie reagują na współczesne potrzeby człowieka. To mój przymiar, którym mierzę inne lokalizacje i zastanawiam się nad przyszłością tych miejsc.
To miasto, które mimo tak wielu sukcesów stale szuka dla siebie nowej szansy, wyzwania, przymierza nowe trendy, kreacje. I często je odrzuca. To jak płynąca rzeka, której rwący nurt zauważasz dopiero z mostu, bo gdy jesteś w niej zanurzony; nie widzisz jej siły i wszystko wydaje się mniej dynamiczne. To miasto na stałe, ale i na chwilowy pobyt. Przyjeżdżasz tu po szanse, po awans, na zakupy lub przebiec maraton. Jest świeże, lecz często bywa sztywne jak jego mieszczańskie elity z Upper East Side.
Historycznie uformowane, stale próbuje wyrwać się schematom i naukowym algorytmom. Jesteś nikim, ale marzysz, by zostać kimś. Nie zostaniesz, bo nawet jeśli jesteś już kimś, to musisz znać jeszcze kogoś… Ot, nowojorski paradoks wolności i specyficzny przepis na sukces.
Bagaż podręczny
Felieton powstał w ramach cyklu „Bagaż podręczny”. Czym jest ten bagaż? To mój podstawowy zestaw, który towarzyszy mi w każdej podróży. Nieważne, czy to wyjazdy służbowe, czy prywatne; bagaż podręczny jest niezbędnym minimum, którego nigdy nie rozpakowuję do końca i który często czeka na kolejną wyprawę. To w nim zawsze przewożę niezbędne przedmioty, których używam podczas wypraw, i to z nim wracam do domu. Oprócz szczoteczki do zębów zabieram zawsze aparat fotograficzny i buty do biegania. Te dwa ostatnie przedmioty, choć z różnych dziedzin, są dla mnie bazą. Nie duże, nie za ciężkie, często stają się treścią wyprawy i ratunkiem przed nudą. To dzięki butom do biegania odkrywam na nowo różne części miast, w których bywałem już nie raz. Biegając, zapędzam się stale w miejsca, które nieświadomie omijałem; które chowały się tuż za rogiem, za skwerem, i niewidoczne wcześniej, nagle stają przed moimi oczami.
Biegając, mijam ulice, budynki, parki, ale i ludzi. To ważne nie tylko dla biegacza, który zwyczajowo pozdrawia mijających go sportowców, ale także dla architekta. To ważne widzieć budzące się miasto oświetlane promieniami wschodzącego słońca i ludzi, którzy wypełniają je od rana.
To zza aparatu patrzę na te miejsca nowymi ujęciami; bo choć miejsca często się powtarzają, zawsze kreują nowe okoliczności. Stabilna architektura ustawia się permanentnie do kadru z ciągle nowymi, zmieniającymi się dynamicznie użytkownikami. Czasem wystarczy poczekać lub wrócić w to samo miejsce wieczorem, aby ujęcie przedstawiało nową kompozycję, nowy obraz, nową sytuację. Zdjęcia to często najszybszy reportaż, błyskawiczny komentarz i szkicownik podręczny. To stale szansa na inwentaryzację moich doświadczeń.
W bagażu podręcznym wracają ze mną nie tylko koszulki do przeprania czy piasek przypadkowo zagarnięty kieszenią spodenek kąpielowych, ale przede wszystkim – wspomnienia. Choć waży tyle samo co przed wyjazdem, bagaż podręczny zawsze wydaje się cięższy, bo wypełniają go zapachy, smaki i wspomnienia. Czasem dzieje się tak za sprawą ciężaru przemyśleń i uczuć, które transportuję tysiące kilometrów, a które zawsze są bazą do wniosków i refleksji, że mój świat nie zawsze jest światem innych.
***
Przemo Łukasik urodził się w Chorzowie w 1970 roku. Ukończył Wydział Architektury na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Studiował również w Ecole d’Architecture Paris-Villemin w Paryżu. Następnie pracował w berlińskim studiu P.P. Pabel Architekten oraz w paryskich biurach Jean Nouvel Architecture i Odile Decq / Benoit Cornette. W 1997 roku wraz z Łukaszem Zagałą założył autorską pracownię architektoniczną Medusa Group. Uprawia triathlon i fotografuje. Na łamach „Design Alive” publikuje cykl felietonów pt. „Bagaż podręczny”.