– Kobiety albo od razu się zakochują i najchętniej wzięłyby wszystko naraz, albo przechodzą nieporuszone lub z brakiem zrozumienia wypisanym na twarzy… – śmieje się w rozmowie z „Design Alive” Agata Bieleń, niezwykle utalentowana projektantka biżuterii młodego pokolenia, nominowana do Design Alive Awards 2015, o której już jest głośno, a na pewno będzie jeszcze głośniej.
Sprawia wrażenie delikatnej, ale mocno stąpającej po ziemi. Raczej wie, czego chce, i od kilku lat konsekwentnie dąży do celu, budując markę oraz tworząc niezwykle kobiece kolekcje biżuterii, których motywem przewodnim jest linia – podstawowa jednostka geometryczna, długość bez rozciągłości, prosta rozpięta między punktami, która formowana w przestrzeni, zamienia się w obiekt. Od 2011 roku powstają kolejne modele biżuterii przetwarzające ten główny motyw. Linia łamana, zginana i łączona w przestrzeni tworzy trójwymiarowe formy. Powstają małe rzeźby, które żyją w bliskości ciała. Ich użyteczność jest priorytetem. Formy są lekkie, delikatne i pomimo wyraźnie geometrycznych kształtów – wygodne i użytkowe. O prostym i surowym charakterze. Każda forma wykonywana jest ręcznie ze stali szlachetnej, srebra lub złota wysokiej próby. Z najwyższą dbałością o detal. Wedle myśli, że proste jest piękne, a mniej znaczy więcej.
Kim jest kobieta, która nosi „Agatę Bieleń”?
– Jest jedna reguła, że nie ma reguły. Moje klientki są bardzo różne. Łączy je to, że zwykle są wierne. Zakochują się i wracają po więcej. To mnie bardzo motywuje do rozwijania kolekcji.
A dlaczego nie masz jeszcze męskiej kolekcji?
– Bo to niezwykle trudny temat. Poza tym wydawała mi się zupełnie niepotrzebna. Dla mnie – z założenia – męska biżuteria jest niemęska; klasyczny kanon to zegarek i spinki do mankietów. Ale panowie pytają, więc będę nad nią pracować. Mężczyzna w ogóle jest dużo trudniejszym klientem, jest bardziej wymagający, poza tym trudniej tu o inspirację. W kobiecej biżuterii można w łatwy sposób upraszczać formy, które istnieją, a męskie rzeczy są już na tyle proste, że zrobienie czegoś „nowego” i zgodnego z moją wizją biżuterii jako małej użytkowej rzeźby jest po prostu trudne. Wymaga jeszcze czasu. Na studiach mieliśmy powiedzenie… „nie poganiaj pomysłu – sam przyjdzie”. I czuję, że tak będzie i z tym tematem. Prędzej czy później przyjdzie.
Też nie przepadam za męską biżuterią, ale gdy jakieś dwa lata temu po raz pierwszy zobaczyłem biżuterię twojego autorstwa, bardzo subtelną i delikatną, prawie niewidoczną, pomyślałem, że to jest coś, co akurat mógłbym nosić.
– Tak, jest subtelna i delikatna i wydaje się, że wystarczy jej dodać „mięsa”, więcej mocy i siły, i będzie męska. Ale nie jest to aż tak proste. Jej wprowadzenie wiąże się również ze zmianą warsztatu i sposobu produkcji, więc dopiero do tego dojrzewam. Męska kolekcja to cel na ten rok.
Jak wygląda twój warsztat, twoja praca, twój dzień?
– Podstawowym materiałem jest cienki drucik, jednak praca już nie jest taka prosta… Moim życiem, choć staram się być możliwie poukładana, rządzi chaos, bo niestety, coraz częściej zabija mnie biurokracja – księgowość, realizowanie zamówień, pakowanie, wysyłanie. Z jednej strony to dobrze – oznacza to, że biznes się kręci, rozwija. Ale przez to, że wszystko robię ręcznie sama, nie jestem już w stanie tworzyć więcej niż w tej chwili. Cały czas zadaję sobie też pytanie, czy ja chcę robić więcej? Czy jednak mimo wszystko mniej, ale lepiej i drożej, bo nie tylko ze stali, ale też ze złota i srebra…
Szybko doszłaś do tego etapu…
– Szybko? To jest pięć, sześć lat ciężkiej pracy, tworzenia produktu i budowania marki. Zaczęłam jeszcze na studiach, nie mając firmy, powstawały prace głównie do szuflady. Wtedy byłam właściwie pewna, że to nie jest cel mojego życia, że biżuteria to temat „obok”. Nie miałam ciśnienia, że coś się musi udać. Nadal nie mam. Bo przecież jeśli nie to, znajdę inne zajęcie…
Dlatego się udało.
– Tak sobie rosło… Mam ogromną satysfakcję z tego, że samodzielnie tak spójnie udało mi się stworzyć najpierw charakterystyczny produkt, linię, a potem markę i biznes.
A nie myślałaś nigdy, żeby pracować u kogoś, dla kogoś, na wygodnym, ciepłym etacie?
– Ciągle o tym myślę. Jest kilka francuskich, włoskich czy skandynawskich marek, dla których kiedyś chciałabym pracować. Fajnie byłoby skupić się tylko na projektowaniu, szukaniu nowych form, i przestać się zastanawiać nie tyle nad produkcją, co nad całą biurokracją. Chciałabym móc się dalej rozwijać. Chciałabym też, aby działo się to szybciej. Od samego początku założyłam, że ograniczę się w środkach wyrazu, żeby sobie ułatwić ścieżkę, żeby nie rozglądać się dookoła i zastanawiać jak, tylko wiedzieć „jak”, ale pytać „co”? Moje budowanie formy jest geometryczne, strukturalne, dlatego że materiał jest stały i znany. Mój ojciec zajmuje się architekturą, ale jest konstruktorem. U niego podstawą projektu zawsze jest to, jakim sposobem można zrealizować daną rzecz. Dopiero potem „dobudowuje” do tej funkcjonalnej tkanki budynek. U mnie jest podobnie.
Stąd ta linia u ciebie, która jest podstawą wszystkich projektów. A mama jakie ma wykształcenie?
– Też jest dyplomowanym konstruktorem.
To już wiem, skąd u ciebie te oszczędne formy, minimalizm, linia…
– Wchłonięte, wyssane i wyniesione z domu… Linia już na studiach była podstawą wielu moich projektów. Linia była sposobem rozwiązywania moich uczelnianych problemów. A gdy w temacie biżuterii zaczęło się robić poważnie, uznałam, że nie chcę robić wszystkiego, tylko jedną rzecz. Porządnie. To skupienie na jednym rodzaju materiału, określonym środku wyrazu to mój sposób na zachowanie spójności i konsekwencji. Choć z każdą nową kolekcją wydaje mi się, że z tego stalowego drutu nie da się więcej wycisnąć, że to już koniec i płacz… A jednak wciąż się udaje. Linia się nie kończy.
Kończyłaś Akademię Sztuk Pięknych w Poznaniu (dziś Uniwersytet Artystyczny). Szkoła dużo ci dała?
– Kończyłam architekturę wnętrz i wzornictwo. Interdyscyplinarność zajęć bardzo pomogła mi w tym, żeby być dziś samowystarczalną. Wybór zajęć był bardzo duży. Uczyłam się m.in. fotografii produktowej, projektowania identyfikacji wizualnej, tworzenia opakowań – te wszystkie doświadczenia okazały się bezcenne. Studia były dla mnie kluczowe. No i gdyby biżuteria nie stała się projektem semestralnym, gdyby profesor mnie nie przycisnął, to z pewnością nie byłabym dziś w tym miejscu, w którym jestem.
Trafiłaś w dobry moment, wchodząc ze swoją marką na rynek – panuje moda na posiadanie rzeczy wytwarzanych rzemieślniczo, wyjątkowych, jednostkowych…
– To prawda, wtedy temat młodych projektantów, targów i sprzedaży online dopiero raczkował. Dziś rynek jest już mocno nasycony. Pewnego dnia po prostu okazało się, że z tego, co kiedyś robiłam do szuflady, po prostu można żyć.
Komercji unikasz i będziesz unikać?
– Dla mnie większą wartość ma to, że kiedy dzwoni do mnie z płaczem klientka, że zepsuła się jej ulubiona bransoletka i czy nie mogłabym jej naprawić, zawsze mogę i chcę odpowiedzieć – tak, oczywiście, nie ma problemu. Ten osobisty kontakt, te pojedyncze indywidualne zamówienia są dla mnie w tej chwili cenniejsze niż tworzenie rzeczy na masową skalę. Oczywiście, że butik to takie ciągnące się za mną marzenie projektanta… Ale to kwestia wyłącznie trudnej decyzji, którą świadomie odwlekam. To przekroczenie własnej strefy komfortu i jednocześnie decyzja, że część kolekcji musiałaby być tworzona zewnętrznie lub przez pracownika.
Poznań jest dobrym miejscem do życia i tworzenia?
– Do życia i tworzenia tak, ale już albo jeszcze nie do sprzedaży. To lokalnie ciasny rynek. Ale nie ma to dla mnie większego znaczenia, gdyż większość moich projektów i tak trafia za granicę, również zamówieniami hurtowymi – do Włoch, Holandii, Niemiec czy na Litwę. Na takich zleceniach wolę się dziś skupiać, mieszkając w Poznaniu – działając lokalnie i globalnie jednocześnie. Żyjemy w globalnej wiosce, rynek zdaje sięnieograniczony. Dzięki temu nie mam poczucia, że muszę wypuszczać kilkanaście kolekcji rocznie, by się na nim utrzymać.
W twojej branży sporo się ostatnio dzieje…
– …a nie wydaje ci się, że wszystko jest podobne?
Ty mi powiedz.
– Mnie trochę boli, że tak często trafiamy na kopię kopii. Czasem to, że w danym czasie pojawiają się rzeczy tak bardzo podobne do siebie, wydaje się… hmmm… co najmniej dziwne. Trochę jakbyśmy wszyscy oglądali te same inspiracje. Być może to siła globalnych trendów, ale… nie wnikam. Staram się być szczera w tym, co robię, i jest to dla mnie ważne. Mam swoją wizję – linię – i konsekwentnie się jej trzymam. Fajnie, żeby powstawało więcej rzeczy różnorodnych. To fantastyczne zobaczyć coś nowego, a przecież można. Superkonsekwentnie swoją markę ALE prowadzi Ola Przybysz. Z przyjemnością śledzę kierunki rozwoju kolejnych kolekcji pod szyldem TAKK. Bezsprzecznie genialnym przykładem biżuteryjnego biznesu jest Ania Orska. Najbliższa estetycznie i ideowo ze względu na całą filozofię jest mi Ania Kuczyńska. Pełen podziw. Czasem w mojej głowie pojawia się myśl, że chciałabym być Anią Kuczyńską biżuterii. Z zagranicznych marek bardzo cenię estetykę Celine, Hermès czy Stelli McCartney.
Chodząc do podstawówki w Wałczu, marzyłaś, że kiedyś będziesz tworzyć biżuterię i wysyłać ją na wszystkie kontynenty? Że zostaniesz nominowana do Design Alive Awards 2015?
– W podstawówce jeździłam konno i to było całe moje życie. Architektura, architektura wnętrz, owszem – chodziły mi po głowie, ale biżuteria? Nigdy w życiu.
Nadal chowam się w sobie, jak ktoś znajomy mówi, że widział moje nazwisko w gazecie (śmiech). Ale moment, gdy dowiedziałam się o nominacji od Was, to było wielkie, miło zaskakujące „wow”. Pomyślałam: „ktoś widzi i docenia moją pracę!”. Takie momenty utwierdzają mnie w przekonaniu, że robię dobrze, wędrując moją ścieżką.
Rozmawiał: WOJCIECH TRZCIONKA