– Już na samym początku pracy zastanawiałam się, co jako artystka mogę dać społeczeństwu bezsprzecznie dobrego. Doszłam do wniosku, że jest tym właśnie edukacja, która dla mnie stała się również rodzajem sztuki – mówi o swoich działaniach Edyta Ołdak, założycielka Stowarzyszenia „Z Siedzibą w Warszawie”, dzięki któremu we współpracy z projektantami powstało kilkadziesiąt działań w przestrzeni publicznej.
Edyta Ołdak jest absolwentką warszawskiej ASP. Estetyka i piękno, choć ważne, jednak nie były dla niej wystarczające. Zdecydowała się wykorzystywać wiedzę i umiejętności, by diagnozować problemy społeczne i poszukiwać rozwiązań. Pewnego dnia zaprosiła przyjaciół na imprezę, w trakcie której opowiedziała, jaki ma plan. Wskazała problem i zaraziła swoim entuzjazmem. Za jej namową twórcy kultury, artyści, socjolodzy, animatorzy współpracowali z mieszkańcami, wspólnie ożywiając zaniedbane miejsca w stolicy. Założyła własne przedszkole i szkołę. Stała się nieocenioną konsultantką w projektach z zakresu edukacji przeznaczonej również dla odbiorców z dysfunkcjami. W przestrzeni publicznej świadomie ustępuje miejsca innym animatorom. Powoli, jak sama podkreśla tylnymi drzwiami, wchodzi do szkół, by zmieniać je na lepsze.
Kiedy odkryłaś, że tak zwyczajnie w twoim życiu nie będzie?
– Moje studia były w zasadzie „leżeniem na trawie”. Dzięki temu zrozumiałam, że pozasystemowa edukacja, brak narzuconych schematów jest tym, co rzeczywiście kształtuje człowieka, jego poglądy i przyszłość.
Masz w sobie wiele energii, by dokonywać zmian w otaczającej nas rzeczywistości. By realizować projekty społeczne, trzeba mieć jednak pewną wrodzoną empatię, być wytrwałym. Człowiek tak po prostu się tego nie uczy.
– Trudno mi pewnie mówić tak o sobie. Miło mi, że jestem tak postrzegana, ale z pewnością się nad tym nie zastanawiam. Niech się to po prostu dzieje. Muszę znaleźć czas, by realizować to, co zaplanowałam. Bardzo często w moim kalendarzu nakładają się na siebie różne działania – zarówno pisanie nowych wniosków o dofinansowywanie, jak i podsumowanie kończących się działań. Czuję się przeładowana. Ale jeżeli wiesz, czego chcesz, zawsze znajdziesz czas i sposób, by to zrealizować.
Zatem zacznijmy od początku. Leżałaś sobie na tej trawie. To była ASP w Warszawie. I nagle twoja sztuka stała się sztuką zaangażowaną.
– Przez całe studia i dwa lata po nich nieustannie malowałam. W pewnym momencie poczułam, że ten obraz, jego dwuwymiarowość to jest absolutnie za mało w stosunku do tego, co ja chcę powiedzieć. Prymat funkcji estetycznej nad innymi aspektami sztuki, które dostrzegałam, był dla mnie krępujący. Przeszkadzało mi, że ktoś po prostu bierze sobie mój obraz i wiesza na ścianie, patrząc, czy pasuje do koloru kanapy. Czułam się tym absolutnie upokorzona. Oczywiście nie neguję tego typu działań. Są obrazy, które potrafią wyjść poza estetyczną funkcję, są też takie, które mają służyć tylko dekoracji. Wiedziałam, że chcę dać ludziom dużo więcej niż tylko płaską, estetyczną formę. Dlatego zaczęłam realizować działania ważne społecznie.
Małymi krokami z jasno obranym celem.
– Najpierw były to małe projekty ze stypendium ministerialnego. Nauczyłam się planowania, organizacji, inicjowania spotkań z bardzo różnymi ludźmi – zarówno z uchodźcami, jak i działkowcami czy też z managerami korporacji. Z pełnym przekrojem społecznym. I stwierdziłam, że skoro jest to coś, w czym się sprawdzam, co sprawia mi satysfakcję, że jest w tym pewna reguła, mogę to przekuć na bardziej zorganizowany, prawnie umocowany system.
Tak narodziło się Stowarzyszenie z Siedzibą w Warszawie.
– Stowarzyszenie jest to tak naprawdę grupa pasjonatów i przyjaciół. Wyjątkowy był zatem sposób, w jaki powstało. Zrobiłam imprezę, na którą zaprosiłam bliskich mi ludzi. Zamiast 12 stron protokołu po prostu opowiedziałam, na czym mi zależy i co chciałabym zrobić. Sam początek tego stowarzyszenia determinuje, w jaki sposób działamy. Na partnerskich zasadach.
Zdefiniowaliście sobie na samym początku problemy, które chcecie rozwiązać? Powiedziałaś sobie: „Ja, Edyta, będę teraz działać w przestrzeni publicznej”?
– Oczywiście pewna sfera interesowała nas wszystkich. Wiedzieliśmy, że interesują nas projekty prospołeczne. Bardzo dojrzeliśmy w naszej pracy – w tym momencie stawiamy sobie inne cele niż te 6 lat temu. Jeśli mogłabym to porównać, to wtedy było to działanie eventowe, zabawowe. Teraz, by nastąpiła zmiana, musimy działać bardziej precyzyjnie, przemyślanie, systemowo.
W swojej pracy połączyłaś już wielu projektantów, animatorów z instytucjami, ludźmi w potrzebie, czasami tej nieuświadomionej. Musiałaś sobie to jakoś wszystko sprecyzować. Musiał powstać plan.
– Oczywiście. Wszystko zaczyna się w głowie od postawienia sobie pytania, co jest twoim celem. Jeżeli tego nie zrobisz, to nie ma sensu zabierać się za robotę. Tylko i wyłącznie jasne sprecyzowanie planu uruchomi machinę działań. Dla mnie te cele muszą być ważne, by dotykały problemów społecznych, przestrzennych, obyczajowych. Ważne, by wynikały z naszych obserwacji, by odczuwać potrzebę rozwiązań. Muszę jednak pamiętać, że jestem uwikłana w pewną politykę grantową, którą interpretuję na swój sposób. Wiem, że działania Stowarzyszenia to pewna sublimacja nie tylko moich spostrzeżeń i celów, moich chęci rozwiązania problemów, ale także formułowania konkursów grantowych, od których jestem uzależniona. Oczywiście są one tworzone na podstawie pewnych problemów społecznych i stoją za nimi osoby, które mają swoją wrażliwość.
Jak widziałaś swoją ulicę, swoje otoczenie w tym 2009 roku, gdy rozpoczęłaś działania stowarzyszenia?
– Wtedy z pewnością nie było jeszcze tak, jak jest teraz. To, co się wydarzyło przez te 6 lat, to niesamowita ewolucja w kierunku społeczeństwa otwartego, obywatelskiego, potrafiącego definiować pojęcia prywatności, własności, odpowiedzialności za przestrzeń. To, co się wydarzyło, jest imponujące. Sztuka w przestrzeni publicznej jeszcze 6 lat temu była zaskakująca.
Jesteśmy odważniejsi?
– Z pewnością też. Mam wrażenie, że jesteśmy na takim etapie ewolucji zbliżonym do tych, które opisywał Jerzy Ludwiński – teoretyk sztuki, krytyk, wykładowca ASP w Poznaniu. Według niego sztuka ma swoje etapy rozwoju – zaczyna od takiego dwuwymiarowego, czysto estetyzującego, potem wchodzi w przestrzeń publiczną, społeczną, odnajduje również przestrzeń konceptualną, czyli staje się tylko procesem myślowym, aż w końcu dochodzi do ostatniego etapu swojego rozwoju, w którym społeczeństwo ogarnia pewnego rodzaju empatia. Sztuka przestanie być nazywana sztuką. Będzie ogólne zrozumienie pewnych rzeczy, bez nazywania tego sztuką, będziemy w przestrzeni ogólnego zrozumienia dla działań i kompetencji ściśle związanych ze sztuką.
Będziemy artystami, nie nazywając się nimi?
– Już zaczyna się coś takiego dziać. Jest bardzo wiele wspaniałych projektów, które wręcz unikają nazywania się sztuką. Nie mówią o sobie wprost. Są pewnym działaniem, które ma skłonić człowieka do refleksji, do zastanowienia się nad przestrzenią, w której żyje, do zwrócenia uwagi na innych. Budują społeczną odpowiedzialność poprzez emanację sztuką. Nastąpiła więc w ostatnich latach dobra zmiana dla sposobu postrzegania sztuki – tego, jakie jest jej zadanie w danym momencie.
W przypadku waszego stowarzyszenia sztuka spotyka projektowanie.
– To jest dość łatwe. Wychodziłam od obrazu i świadomie go porzuciłam, ale nie zostawiłam razem z nim swoich sympatii do estetyzacji. Jestem grafikiem, więc wyzwalam w stowarzyszeniu dużo energii w pracę nad wizualnością, layoutami. Mamy za zadanie wspierać nie tylko kompetencje społeczne. Jeżeli przy okazji nasza praca jest edukacją wizualną, to bardzo mnie to cieszy. Choć znam wiele przedsięwzięć, które są dość obskurne, ale za to skuteczne społecznie.
Kompetencje projektowe to jednak ważny element waszego funkcjonowania.
– Design dla mnie ma znaczenie bardzo szerokie. Jest to również projektowanie idei. Od tego wychodzę. Pamiętam oczywiście o dobrym kroju, wzorze, to wszystko jest wspólnym mianownikiem dla wszystkich naszych projektów. Niezwykle cenne jest dla mnie myślenie projektantów, których zapraszam do współpracy. Efektem nie musi być jednak namacalny obiekt, bym mogła o przedsięwzięciu myśleć w kontekście designu. To jest zdecydowanie więcej niż tylko kreowanie formy.
Uwolnić Projekt to jedno z waszych przedsięwzięć, które stało się działaniem totalnym. Świetna współpraca z instytucją, realny produkt dla odbiorcy, technologia i przede wszystkim nowy sposób myślenia o kulturze i wolności korzystania z jej zasobów.
– Uwolnić Projekt to nowy model produkcji i dystrybucji dóbr materialnych, opierający się na wolnych licencjach Creative Commons. Polegał na opracowaniu przez projektantów współczesnych wersji dawnych, tradycyjnych wytworów rzemieślniczych znajdujących się w magazynach Muzeum Etnograficznego w Warszawie. W efekcie odbiorcy mogą pobierać dokumentację z sieci i wykonać przedmiot u lokalnego rzemieślnika lub samodzielnie, dostosowując go do własnych potrzeb. Sama idea została opracowana wraz z Arturem Puszkarewiczem z Aze Design. Zależało nam, by przełożyć etapy produkcji obiektów na współczesny język, technologię. Był to chyba pierwszy projekt, który generalnie uwalniał przedmiot na zasadach wolnej licencji i ten aspekt przedsięwzięcia był dla mnie bardzo ważny.
Wiele jest przykładów na siłę otwartych zasobów. Mają one jednak formę cyfrową, co w pewien sposób jest łatwiejsze.
– Problemy napotykamy teraz. Uwolnić Projekt uważałabym za skończony, gdyby liczba pobrań dokumentacji wykonawczych była zdecydowanie większa. Wówczas czułabym, że ta nowa metoda produkcji funkcjonuje, że ludzie faktycznie pobierają instrukcje i idą z nimi do swojego stolarza z sąsiedztwa i zamawiają stołek. Dużo jeszcze przed nami w kwestii promocji, poszerzania współpracy z rzemieślnikami. Tutaj z pewnością pojawia się słabość takiego tworu, jakim jest stowarzyszenie. Zależymy od dotacji celowych na konkretne działanie. Cały czas staramy się o dofinansowanie na przedłużenie tego projektu, co niestety się nie udaje. Bezwzględnie jednak Uwolnić Projekt nauczył mnie wiele. Przede wszystkim współpracy z instytucjami, bo właśnie ten rodzaj partnerstwa jest filarem stowarzyszenia – wypracowaliśmy dobre metody kooperacji. Cały projekt był realizowany metodą partycypacji, czyli poprzez spotkania ewaluacyjne i nieustanne zadawanie pytań o to, co chcemy osiągnąć. Taka metoda była dla mnie niezwykle ważna, wiele nas nauczyła i zmieniła sposób pracy przy kolejnych projektach.
To nie była jedyna zmiana w waszym stowarzyszeniu. Nastąpił moment, w którym stwierdziłaś, że to edukacja ma teraz największe znaczenie. Ten wątek silnie zarysował się w kolejnych działaniach.
– Przestrzeń miasta została zauważona. Jest wielu wspaniałych ludzi i inicjatyw, które dobrze się nią opiekują. Są w tym cudowni. Zatem poniekąd zostawiam ten temat w dobrych rękach. Wskoczyłam w tej chwili w fascynującą, ale niezwykle zaniedbaną przestrzeń szkoły – to jest teraz absolutny filar naszych działań. Już na samym początku pracy zastanawiałam się, co jako artystka mogę dać społeczeństwu bezsprzecznie dobrego. Doszłam do wniosku, że jest tym właśnie edukacja, która dla mnie stała się również rodzajem sztuki.
Patrząc na to, co dzieje się w polskich szkołach, to dość heroiczne wyzwanie.
– W Polsce edukacja jest zdegradowana. Nauczyciel jest zdegradowany do roli bohatera powiedzenia: „Obyś cudze dzieci uczył”. Stawia się go w roli wykonawcy najgorszego zawodu, odrabiania wręcz jakiegoś czyśćca. Podczas gdy w takiej Finlandii zawód nauczyciela cieszy się bardzo wysoką estymą, nauczyciel jest kimś ważnym społecznie. Chciałabym po prostu wylansować modę na edukację i pokazać, że jest ona sztuką. Podchodząc do niej w ten sposób, jest szansa, że osiągasz spełnienie twórcze.
Konsekwencją tego myślenia jest wasze kolejne przedsięwzięcie „Pudło w grochy albo gąbka na biegunach, czyli o zabawce uniwersalnej”.
– Jest to projekt, podczas którego rodzice w zespole z architektem przeprowadzili cykl warsztatów dla dzieci ze szkół podstawowych. Uczestnicy wykonali pomoce dydaktyczne dla swoich kolegów z potrzebami edukacyjnymi, przekazywane później ośrodkom terapeutycznym. Kolejnym etapem były warsztaty, podczas których spotkali się rodzice, architekci, dzieci, specjaliści od nowych technologii. Wspólnie wykonaliśmy interaktywną instalację, wykorzystującą wcześniej nabytą wiedzę.
Finałem była wystawa, której głównym elementem są zabawki edukacyjne wykonywane przez rodziców i projektantów.
– Cały projekt narodził się z naszego zachwytu nad plastycznymi wzorami uniwersalnych pomocy dydaktycznych. Czasami przybierają one abstrakcyjne formy, niekiedy są obiektami na pograniczu rzeźby i sztuki użytkowej.
„Pudło w grochy” pokazuje również, jak ważną rolę w edukacji dzieci odgrywają rodzice. Jak wspaniałymi specjalistami potrafią być.
– Tak. To właśnie oni byli ogromną wartością tego przedsięwzięcia. Chcieliśmy pokazać, że są ekspertami w takim codziennym życiu z dzieckiem ze specjalnymi potrzebami. Ekspertem nie był terapeuta z tytułami przed nazwiskiem, ale rodzic, który codziennie zmierza się z problemami, sam prowadzi terapię i sam buduje pomoce edukacyjne. Ja znam to z własnych doświadczeń, bo jestem mamą dziecka z afazją. Sama byłam zmuszona do robienia takich narzędzi i wiem, że działałam wówczas intuicyjnie, modyfikując je z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, widząc postępy własnego dziecka. W tym procesie i w tych zabawkach zauważyłam ogromną wartość – stają się one rodzajem intymnego języka rodzącego się pomiędzy rodzicem i dzieckiem.
To jest bardzo złożone przedsięwzięcie, łączące projektantów z rodzicami, szkołę ze sztuką, dzieci ze swoimi niepełnosprawnymi rówieśnikami.
– Formuła projektu interdyscyplinarnego zadowala takich ludzi z nadwyżką energii jak ja. Realizuję swoje ambicje artystyczne, zadowalam swoje potrzeby tworzenia projektów zaangażowanych społecznie, potrzebę dzielenia się wiedzą, docierania do środowisk, do których bez takich działań nie miałabym sposobności dotrzeć. Daje mi to możliwość zdobywania wiedzy w tematach, które są dalekie od świata sztuki, takie jak chociażby nauka. Ten projekt był o tyle fascynujący, że poszerzyliśmy grono naszych partnerów o Fundację Synapsis, o fantastycznych specjalistów, wśród nich znalazła się między innymi Karolina Dyrda. Wybitny znawca tematów ze spektrum autyzmu, osoba, która w swoich metodach pracy daleko wybiega poza przyjęte schematy. To wspaniale, że takich ludzi spotykam na swojej drodze.
Współpraca to w zasadzie kluczowe hasło w waszych projektach.
– Żadne działanie nie udałoby się, gdyby nie liczne grono partnerów. W stowarzyszeniu mamy kilka pomysłów na skuteczną współpracę. Jest to zarówno partycypacja, jak i spotkania ewaluacyjne przebiegające zawsze według podobnego scenariusza: pytamy o osobiste cele, pomysły na organizację pracy, nowe narzędzia itp. To pozwala wsłuchać się w potrzeby Partnera.
Twoja twórczość wymaga cierpliwości, spokoju, ale przede wszystkim odwagi. Nie zawsze przecież wszystko, co robisz, musi się spodobać.
– Musimy absolutnie mieć świadomość konsekwencji naszych działań. Każdy ma obowiązek dobrze poznać narzędzia, którymi się posługuje, żeby przewidzieć skutki swoich decyzji. Musi to zrobić zarówno „edukator”, jak i jego „hejter”. Ten drugi niestety zazwyczaj tego nie robi, cechuje go albo kompletna bezmyślność, albo olbrzymi kompleks. Hejt zalewa przestrzeń publiczną. Często jest narzędziem osób, które działają w sferze kultury. To jest okropnie smutne, ciągle mamy wiele lekcji do odrobienia w tym temacie. W naszym stowarzyszeniu narzędzie, którym się posługujemy, to sztuka, konsekwencje, jakich oczekujemy, to kompetencje, a nie umiejętności. Jestem przekonana, między innymi za prof. Hausnerem, że sztuka jest narzędziem, które zbawi gospodarkę, zarządzanie, politykę, naukę, internetowe fora. Tylko musimy sobie jasno określić oczekiwania. Nie spodziewam się, że po naszych lekcjach uczestnicy nabiorą umiejętności projektowych. To nie jest nasz cel. Ja liczę, że efektem naszych działań będzie wzrost kompetencji: społecznych, kulturowych, estetycznych. Liczę na to, że wyobraźnia, którą się posługujemy, pozwoli ludziom na bycie lepszym. Lepszym kierowcą ciężarówki, lepszą matką, lepszym forumowiczem czy sprzedawcą telefonów.
Rozmawiała: JULIA CIESZKO
Edyta Ołdak to laureatka Design Alive Awards 2015 w kategorii Animator. Tytuł przyznano jej za za celne diagnozowanie problemów społecznych i podejmowanie starań, by je skutecznie rozwiązać dzięki takim działaniom jak: seminaria „Poprzez kulturę dla zmiany społecznej” oraz projekt skierowany do dzieci niepełnosprawnych „Pudło w grochy albo gąbka na biegunach”. Za umiejętność zapalania do współpracy osób twórczych i wrażliwych oraz ponadprzeciętną empatię względem niewielkich środowisk, również tych wykluczonych.