Filip Pągowski: – Nigdzie nie jest łatwo

– Nawet 10-latkowi można zaszczepiać poczucie odpowiedzialności za siebie i innych, przekonanie o konieczności podejmowania decyzji, wartości walki o swoje przekonania, bo całe życie na tym polega i od tego się nie ucieknie – mówi w wywiadzie dla „Design Alive” światowej sławy grafik Filip Pągowski.

Rozmowa miała być o specyfice współpracy freelancera z korporacjami. I o tym też było. Jednak spotkanie z Filipem Pągowskim – grafikiem, autorem między innymi kultowego serca stworzonego dla japońskiej marki Comme des Garçons – przerodziło się w rozważania na poważniejsze tematy, takie jak: światowa polityka, obowiązki obywatelskie, pogłębiające się ekstremizmy, wychowanie, edukacja. Tematy trudne, ale nie beznadziejne, bo według Pągowskiego wszystko jest w naszych rękach i tylko od nas zależy, czy we współczesnym świecie będziemy się poruszać jak zwinna motorówka, czy ociężały kontenerowiec.

Filipa Pągowskiego zastaję w dolinie Chamonix. Wrócił właśnie z nart do swojego mieszkania w maleńkim miasteczku, gdzie przyjeżdża od kilkunastu lat. Nie ma tu ani jednego sklepu czy kafejki. Czego zatem szuka tam człowiek, który większość życia spędza w wielkich miastach – Warszawie czy Nowym Jorku; pracuje w Azji, Europie, Stanach Zjednoczonych, dla takich marek jak Nike, McDonald’s, Ikea czy Comme des Garçons, i tytułów: „The New York Times”, „Le Monde” czy „The New Yorker”? Jakie refleksje i przemyślenia nasuwają się wziętemu grafikowi, ilustratorowi, artyście, kiedy ma możliwość patrzenia na świat z dystansu?

Czego Pan szuka w górach?
Filip Pągowski: – Całe życie jeździłem na nartach. Moja mama mnie tym zaraziła. Teraz głównie uprawiam narciarstwo pozatrasowe – tutaj mam do tego doskonałe warunki. Przyroda jest niesłychana. Im człowiek dojrzalszy czy starszy, tym bardziej go do niej ciągnie. Poza tym bycie w górach to ucieczka przed ludźmi, miastem i zgiełkiem.

Gdzie Pan na co dzień mieszka?
Teraz już oficjalnie w Warszawie. Choć dużo podróżuję i często bywam w Nowym Jorku – w zeszłym roku spędziłem tam ponad trzy miesiące – Warszawa jest teraz moją bazą.

Pan, jako freelancer, artysta, często spotyka się z zupełnie innym sposobem pracy, czyli z korporacją. Zgrzyta wtedy?
Jestem w o tyle komfortowej sytuacji, że to klienci szukają mnie, a nie odwrotnie. Wiedzą, kim jestem i co robię, więc zgłaszają się do mnie świadomie. Jeśli na odległość klient „pachnie” korporacyjnym brakiem elastyczności, to staram się go omijać. Brak wzajemnego zrozumienia podcina skrzydła. Czasem jednak pracuję z dużymi korporacjami, gdy czuję, że jest tam fajna ekipa od spraw wizualnych – bystrzy, ciekawi, otwarci na nowe rzeczy ludzie. Moja propozycja graficzna nie jest typowo komercyjna, więc jeśli oni rozumieją, że nie jestem specjalistą od stricte reklamowych zamówień, to znaczy, że wiedzą, czego się po mnie spodziewać.

Magazyn Design Alive

NR 13/2024 WYDANIE SPECJALNE

ZAMAWIAM

NR 13/2024 WYDANIE SPECJALNE

Magazyn Design Alive

ZAMAWIAM

NR 49 JESIEŃ 2024

Czego można się po Panu spodziewać?
Jestem chyba na tyle rozpoznawalny, że ludzie wiedzą, co robię i jak pracuję. Kilka moich projektów sprawdziło się z komercyjnego punktu widzenia, jak choćby to, co robię dla Comme des Garçons. Tworze projekty inne niż te, do których na ogół przyzwyczajone są korporacje, czasem jednak wielkie firmy potrzebują „odświeżyć” swój image – wtedy zapraszają mnie do współpracy.

W których krajach współpraca układa się Panu najlepiej?
Dużo pracuję dla rynku azjatyckiego, gdzie – sądząc po zamówieniach – ludzie mają bardziej rozwiniętą świadomość wizualną. Takie podejście wynika z ich tradycji. Wiedzą, że estetyka nie jest tylko ozdobnikiem, jak zapakowanie prezentu w ładny papier, ale że może wykreować produkt i sprawić, że stanie się on rozpoznawalny, co z kolei przyczyni się do lepszej sprzedaży. Z moich doświadczeń w Azji wynika, że zleceniodawca ma pełną świadomość wyboru artysty czy projektanta. To daje dobrą energię. Natomiast na przykład w Stanach jest inaczej. Jak nie zrobi Pągowski, to zrobi Malinowski albo Kowalski – kogoś zawsze się znajdzie.

Zrobił Pan też ostatnio dywan dla IKEA w ramach Art Event. Jak przebiegała współpraca?
Do tego projektu zaproszono kilku twórców z całego świata. W moim wypadku praca wymagała wielu prób i korekt, bo projektowałem dywan, który miał być wykonany tradycyjną techniką używaną na Bliskim Wschodzie. Jak zawsze zacząłem od pracy na papierze, potem zeskanowałem rysunek – w komputerze dużo łatwiej zrobić poprawki i tworzyć różne wersje. Okazało się jednak, że komputerowy projekt nie sprawdza się w realiach manufaktury w Indiach, gdzie dywany tka się według techniki liczącej prawdopodobnie kilka tysięcy lat! W związku z tym przeprowadzaliśmy rewizje projektu, które były dla mnie bardzo ciekawe. Wiele nauczyłem się w trakcie tej pracy, jako że technika dużo tu dyktuje. Finalnie wyszło okej. Wiem, że IKEA była bardzo zadowolona. Dla mnie też była to niezwykle przyjemna współpraca. W zeszłym roku przyjechali do mnie, by nakręcić o mnie film. Chodziliśmy po Warszawie, byli bardzo ciekawi i miasta, i mnie – mojego życia i dorastania w Polsce. To fajne, że dla takiego potentata element ludzki jest tak ważny.

Jak Pan uważa, dlaczego wielkie masowe firmy postanawiają zagłębić się w rejony sztuki? Czy chcą podnieść estetyczną i intelektualną poprzeczkę odbiorcom?
Myślę, że jest wręcz odwrotnie! W dzisiejszych czasach wielkie firmy muszą uważnie śledzić, co się dzieje w świecie: jak zmieniają i rozwijają się potencjalni klienci, na co są gotowi i czego by chcieli. Szwedzi słusznie zdali sobie sprawę, że odbiorca poszukuje produktów bardziej specyficznych i spersonalizowanych.

Mam jednak wrażenie, że to oferta dla garstki wyedukowanych, wrażliwych odbiorców, którzy stanowią elitarną grupę w rozwarstwiającym się świecie. Jak Pan postrzega dzisiejszy spolaryzowany świat?
Ekstremizmy pogłębiają się, a przepaść między bogatymi i biednymi się zwiększa. Jest to podyktowane wieloma zjawiskami. Przeciwdziałać rozwarstwieniu na pewno może edukacja, ale dostęp do niej jest coraz trudniejszy i bardziej elitarny. Jednak niezależnie od warstwy społecznej, zawsze są tacy, którzy jednak mają ten drive, żeby posuwać się do przodu i dawać radę z życiem – wiedzą, że w dzisiejszych czasach jedynym sposobem na polepszenie swojej sytuacji jest poszerzanie horyzontów. Nie można się ograniczać czy zadowalać czymś, co jeszcze 10–15 lat temu mogło zapewnić tak zwane „w miarę dobre życie”. Dzisiaj nie ma od kogo wymagać gwarancji, że się nami zaopiekuje. Niestety „umiesz liczyć, licz na siebie”. To jest brutalne, ale nie widzę innej drogi. Czasem rozmawiam z młodymi ludźmi, z różnych środowisk i krajów, którzy osiągnęli pewien rodzaj sukcesu, którym życie się układa i posuwa do przodu i mimo że oczywiście walczą z ograniczeniami i istnieją na ich drodze „ciasne przejścia”, to generalnie mają poczucie, że wiele zależy od nich. W dzisiejszych czasach nie ma podstaw, by wierzyć politykom czy komukolwiek w to, że coś nam zapewnią albo że będzie nam dane raz na zawsze. To tylko bajki i gadanie po to, by być wybranym na stanowisko. Dziś tylko naiwni się na to nabierają.

Jak artysta wizualny reaguje na taką sytuację? Czy angażuje się w zmiany polityczne i społeczne?
Staram się angażować, czytać, interesować tym, co się dzieje w Polsce i na świecie, choć mówiąc szczerze, nie jestem osobą, która ma naturalną łatwość odnajdywania się w sytuacjach społecznych czy politycznych. Są ludzie, którzy się z tym rodzą i ich głowa pracuje w tym kierunku. A dla innych jest to raczej poboczna część ich pracy i chyba ja należę do tego typu ludzi. Natomiast chciałbym dostawać zlecenia związane z docieraniem do ludzi w sposób mający wpływ na ich życie. To mobilizujące i wtedy niekoniecznie trzeba się wdawać w czysto polityczną agitację. Wierzę, że czasem może wystarczyć artystyczne działanie, że kreowany w odpowiedni sposób przekaz, nawet estetyczny, może determinować zachowania, mieć znaczenie społeczne, może upodmiotowić odbiorcę – czyniąc z pasywnego widza aktywnego uczestnika.

Szczególnie jeśli jest to związane z projektowaniem rzeczy użytkowych, z którymi ludzie będą obcować. A jak się dobrze trafi z projektem, można ludziom ułatwić życie nie tylko z czysto funkcjonalnego punktu widzenia, ale również dając rodzaj motywacji, radości i zabawy. Dla mnie to jest zawsze wielka satysfakcja, jeśli kogoś cieszy to, co zrobiłem.

Czyli zamiast protestować woli Pan wzbogacać życie projektowaniem?
Protestować można i nawet trzeba, bo gdy sytuacja jest poważna, nie wystarczy tylko być niezadowolonym i rozmawiać o tym ze znajomymi bądź raz na cztery lata pójść na wybory. Czasem trzeba wyjść na ulice i ostro zareagować, bo zanim się obejrzymy, możemy znaleźć się w dużych tarapatach i być ofiarami manipulacji tych, którzy mają władzę. Trzeba o tym pamiętać i nie powinno się uciekać od odpowiedzialności i świadomości tego, co się dzieje. W przyspieszonym trybie uczymy się życia w wolnym kraju i nie zawsze jest to przyjemne. Ludzi wciąż na nowo trzeba przekonywać do tego, że warto działać, nawet jeśli wielu osobom wydaje się to naiwne.

Bo jeśli protestujących mających wspólną opinię na ważny temat jest dużo, to szansa załatwienia sprawy po naszej myśli jest większa niż gdybyśmy siedzieli cicho. Nasz głos będzie słyszany tylko wtedy, jeśli będziemy go zabierać, inaczej się nie liczymy.

Czyli należy działać?
Tak. Nawet jeżeli często stoi to w poprzek codziennemu życiu – pracy, rodzinie, obowiązkom – to należy działać, bo coraz częściej mierzymy się z sytuacjami, których ignorowanie staje się niebezpieczne.

Czy w takim razie trzeba się „pchać” do polityki?
Niekoniecznie musimy stawać się politykami. Dziś bardzo wiele społecznych aktywności ma polityczny wymiar. Żyjemy w świecie, gdzie sprawa tak oczywista jak ochrona środowiska naturalnego jest „polityczna”. Wszystko jest polityczne, nasze wybory konsumenckie zwłaszcza. Jako zwykli obywatele mimo wszystko mamy siłę i nie możemy pozostawać bierni. I nie mówię tu tylko o Polsce, gdzie klasa polityczna do wybitnej czy choćby profesjonalnej nie należy. Podobnie jest w Anglii – wystarczy spojrzeć na to, co się dzieje z Brexitem! Albo w Stanach, gdzie Trump i cała jego ekipa stanowi poważne zagrożenie.

Pan jednak nie jest zwykłym obywatelem, jest Pan słuchany jako autorytet. Czy czuje Pan, że poprzez głoszenie swoich opinii, choćby przez swoje media społecznościowe, ma Pan wpływ na zmiany?

Byłoby nieźle, gdyby tak było naprawdę, ale nie jestem optymistą. Ja i do mnie podobni jesteśmy takimi „kwiatkami do kożucha”; mamy chyba niewielki wpływ na to, co się dzieje…

A plakaty? Przecież praca „W samo południe” Tomasza Sarneckiego dokładnie 30 lat temu zachęcała do pójścia na pierwsze wolne wybory! Albo plakat „konsTYtucJA”, zrobiony przez Luka Rayskiego, identyfikuje obecnie ludzi o podobnych opozycyjnych poglądach.
Ten plakat to świetne działanie, stworzone w konkretnym czasie i miejscu. Jest ważny, bo dla niektórych trudny do przełknięcia. Żeby stworzyć coś takiego, nie wystarczy pomysł i talent, ale też refleks i trochę szczęścia, że zaiskrzy – że to działanie zostanie podjęte przez innych.

Ale pomaga się identyfikować z ideą. To pierwszy taki mocny znak od 30 lat. Dlaczego stał się taki ważny?
Ponieważ znaleźliśmy się w nowej sytuacji. Mieliśmy po ’89 roku sporo lat, kiedy wielkiej części społeczeństwa wydawało się, że teraz będzie już tylko z górki, że będzie lepiej i nawet jeśli będą jakieś zgrzyty i problemy, to one się jakoś ułożą, wygładzą, że ludzie się wykształcą, dojrzeją. Ale okazało się, że to jest kolejna mrzonka i stoimy teraz przed znacznie większymi problemami niż się spodziewaliśmy.

Bo wolność to też samodzielność?
Dokładnie! A wielu ludzi na świecie ma problem z samodzielnością, bo wtedy trzeba brać za siebie odpowiedzialność i nie można zrzucać winy na innych, trzeba być świadomym i kreatywnym na własnym polu. I nie mówię o kreatywności artystycznej, tylko o tym, że trzeba sterować własnym życiem – samo nie popłynie w dobrym kierunku. A zapowiada się, że pod tym względem czasy będą coraz bardziej brutalne i trudne.

Jak w takim razie się na to przygotować? Jak działać, jak myśleć o przyszłości swojej i kolejnych pokoleń?
Dużo zależy od pierwszej komórki, z jakiej się wywodzimy, czyli od rodziny. To, co się wynosi z domu – rodzaj motywacji, spojrzenia na świat – jest bardzo ważne. Powinniśmy przekazywać młodym ludziom własne doświadczenia, sugerować, pokazywać, otwierać oczy na różne rzeczy od małego. Nawet 10-latkowi można zaszczepiać poczucie odpowiedzialności za siebie i innych, przekonanie o konieczności podejmowania decyzji, wartości walki o swoje przekonania, bo całe życie na tym polega i od tego się nie ucieknie. Już trochę żyję na tym świecie, podróżuję i widzę, jak życie wygląda w różnych miejscach – nigdzie nie jest łatwo. Nam się wydaje, że tylko w Polsce jest trudno. Mamy wieczną tendencję do narzekania: „My, wybrani, nacierpieliśmy się i w przeszłości, i teraz” – tak jakby inni żyli w raju!

Czyli nie jesteśmy ani wyjątkowo wybrani, ani wyjątkowo uciśnieni, tylko mamy takie same możliwości i szanse jak inni. Czy taka świadomość nie jest w jakimś sensie wyzwalająca?
Mam nadzieję, że ludzie potrafią tak to odebrać, bo to bardzo pozytywny sposób patrzenia na tę sytuację. Konstruktywny. Niestety wiele osób zamyka się w bąblach pokrzywdzenia. Myślą: „Wina tych, wina tamtych, a nigdy moja”, a to jest droga donikąd. To omamianie samego siebie.

Czy zna Pan konkretne przykłady osób, które biorą sprawy w swoje ręce?
Na moim zawodowym polu są małe marki specjalizujące się w konkretnej dziedzinie. Tu niedaleko, w Chamonix, działa niewielka firma Black Crows produkująca narty, założona przez profesjonalnych narciarzy. Są też polskie marki z tej branży: Monck Custom czy Majesty. Działają na niewielkim polu, ale robią świetne rzeczy! Współpracuję też z firmą District Vision z Nowego Jorku, która robi bardzo dobrej jakości okulary dla biegaczy. To niszowe przedsięwzięcie podjęte przez jogina i biegacza, które powoli rozwijają o kolejne produkty. Przyglądam się, jak się zmagają, jak walczą, jak o wszystko dbają sami – i to jest bardzo inspirujące, że młodzi ludzie potrafią prowadzić interesy w tak kreatywny i dojrzały sposób. To jest ten pozytywny model na przyszłość. Bo jeżeli komuś się chce zmagać, podejmować ryzyko, to jest kluczowe. Nie chodzi tylko o sam sukces, ale o odwagę. To liczy się bardziej niż choćby 10 lat temu!

Taki model to przeciwwaga służąca zbalansowaniu globalnych molochów i uniformizacji. Co jest siłą takich małych marek?
Za małymi brandami stoją konkretne osoby, te mikrofirmy mają twarz. Na to teraz jest czas. Ponadto one lepiej rozumieją zależności rynku, są elastyczne, potrafią buforować i szybko reagować na zmiany. To tak jak ze zmianą kursu na morzu: wielkim statkom jest trudniej niż motorówce.

Zapisz się do newslettera!

Powiązane artykuły:

About a girl

About a girl

Poznań | 22 stycznia 2020

Siła kobiecości na plakacie

Graficzna twarz architektury

Miejskie plakaty

Warszawa | 20 stycznia 2020

Graficzny minimalizm plakatów Rafała Stefanowskiego