– Odetchnęłyśmy, mając pewność, że wiemy, co robimy, i ufamy sobie – mówią Ewa Janczukowicz-Cichosz i Paulina Kisiel, twórczynie jednego z najważniejszych festiwali designu w Europie Północnej – Gdynia Design Days. Te niezwykłe kobiety, laureatki Design Alive Awards 2017, połączyła przyjaźń i wspólny cel: wzrost kompetencji i poszerzanie horyzontów.
Lipcowy wyjazd do Gdyni stał się już dla naszej redakcyjnej ekipy rytuałem. Festiwal Gdynia Design Days przyciąga nad Bałtyk również nasze rodziny, bo w nadmorskiej scenerii można wspaniale połączyć przyjemne z pożytecznym. Rano wstajemy niespiesznie, by po śniadaniu zdążyć na warsztaty dla dzieci albo odwiedzić plażę miejską. Potem wystawy, wykłady, poszukiwanie inspiracji, okazja do refleksji i dyskusji, które płynnie przechodzą w wieczorne spotkania ze starymi przyjaciółmi i nowymi znajomymi. Jako uczestnicy czerpiemy z festiwalu pełnymi garściami, a przy tym świetnie się bawimy przez tych kilka wakacyjnych dni. Jako dziennikarze zaś bacznie obserwujemy i widzimy, że takich jak my jest dużo więcej.
Za tym wszystkim stoją Ewa Janczukowicz-Cichosz i Paulina Kisiel. Nie czekają na aplauz, tylko robią swoje najlepiej, jak potrafią. Jakim cudem dwóm drobnym kobietom, które zgromadziły wokół siebie tylko niewielki zespół, udaje się rokrocznie organizować tak wartościowe i znaczące wydarzenie, jak Gdynia Design Days? Odpowiedź padła z ust Pauliny: – Bo my się tym po prostu jaramy!
Przerosło Was coś kiedyś?
Paulina: Nas? Nie!
Ewa: Czasami nadchodzi taki moment, gdy wydaje mi się, że czegoś po prostu nie da się zrobić. Wtedy rozkładam to zadanie na czynniki pierwsze i podchodzę do niego metodą małych kroków. I w końcu się jednak udaje.
Paulina: Festiwal jest tworem narastającym: nie dzieje się nagle, a jego intensywność wzrasta z czasem. Podchodzimy do każdego wyzwania po kolei i stopniowo udaje się je ogarnąć. Ale po zakończeniu festiwalu wszystko się ucina i prawdę mówiąc, nie jestem w stanie załatwić dwóch spraw równocześnie (śmiech).
Ewa: Wtedy nawet najdrobniejsza rzecz do zrobienia jest jak góra lodowa: nie do przejścia. Nasze pokłady energii są całkowicie wyczerpane i potrzebujemy wakacji.
Udaje się Wam wyjechać?
Ewa: Tydzień po festiwalu zawsze wybieram się na krótkie wakacje, ale Paulina zamyka jeszcze ostatnie sprawy i wyjeżdża później, ale na dłużej.
Paulina: Wolę odpoczywać jesienią, kiedy jest dużo mniej pracy. Ale pamiętam, jak kiedyś zaproszono nas do Korei na wymianę kulturową i odpuściłyśmy dwa ostatnie dni festiwalu. To było strasznie dziwne uczucie – jak wyrwa w życiorysie.
Nurtowało Was wtedy pytanie: czy oni sobie poradzą?
Ewa: Tak, ale uprzedziłyśmy o wyjeździe nasz zespół i tak moderowałyśmy festiwal, że nie zdarzyło się nic, co mogłoby wywołać katastrofę. Wszyscy wiedzieli, co mają robić i kto za co jest odpowiedzialny. Pracujemy w świetnym kilkuosobowym zespole i jesteśmy dobrze zorganizowani. Mamy przy sobie ludzi, którzy są z nami już bardzo długo i naprawdę się angażują.
Paulina: Tu wszystko jest jak pendolino: jak już ruszy, to nie da się zatrzymać. Prawie jak poród! (śmiech)
Czy pracujecie w podobny sposób, czy raczej się uzupełniacie?
Ewa: Ponieważ mam dzieci, nie jestem już w stanie pracować tyle co kiedyś. Cały czas jestem zaangażowana, ale nie mogę być w pracy do 19:00, tak jak Paulina, bo rodzina by mi uciekła. Co najwyżej mogę popracować w domu. Z drugiej strony czasem przychodzę do pracy odpocząć od domowych obowiązków i to jest nie do przecenienia. Zastanawiam się czasem, jak kobiety potrafią całkiem zrezygnować z pracy i zostać w domu – nie widzę siebie udomowionej i zawsze przebieram nogami, żeby tutaj przyjść. W zeszłym roku w sierpniu, po zrobieniu 10. edycji GDD, poszłam na urlop macierzyński, ale stale jesteśmy w luźnym kontakcie.
Paulina: Oprócz stanowiska dyrektora PPNT [Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego – przyp. red.] Ewa zasiada też w radzie programowej festiwalu i właściwie cały czas pracujemy razem. Nie wiem, jak postrzega to Ewa, ale ja mam wrażenie, że między nami jest chemia.
Ewa: Dobrze się uzupełniamy. Spotykamy się i rozmawiamy. Od słowa do słowa rodzą się nowe pomysły, których same byśmy nie wymyśliły. Potrafimy się zaszczepiać. A poza tym mi się po prostu z Paulinką dobrze pracuje.
Paulina: Nawet teraz, jak Ewy nie ma w biurze, cały czas korespondujemy ze sobą. Dzwonię do niej, by zapytać o jej zdanie.
Ewo, czy nie denerwuje Cię, że ktoś narusza Twój mir domowy?
Ewa: Jasne, że nie! W końcu wiem, że pod moją nieobecność Paulina wykonuje najgorszą robotę. Musi te wszystkie pomysły ubrać w papiery i przeprowadzić formalnie. Rozmawiamy sobie o najmilszej sprawie – merytorycznej i konceptualnej. A biedna Paulinka potem wchodzi do biura i tyra!
Jak długo pracujecie ze sobą?
Ewa: Przy festiwalu zaczęłam pracować w 2010 roku, kiedy płynnie przeszedł z rąk Instytutu [Instytut Wzornictwa Przemysłowego – przyp. red.] w nasze, miejskie. Paulina dołączyła do nas w 2012 roku jako pomoc z ramienia stowarzyszenia „PoCoTo”, które z nami wtedy współpracowało, i tak zaczęła się nasza znajomość. Nie było jeszcze Centrum Designu. Z perspektywy czasu widzę, że to była dobra decyzja: zarówno jej, jak i moja, choć wtedy wydawało mi się, że podczas rozmowy wręcz chciała na mnie nakrzyczeć! Może to mnie w niej zainteresowało? (śmiech)
Paulina: Bardzo się wtedy stresowałam… Ludzie, którzy mnie nie znają, często odbierają mnie jako zimną i stanowczą osobę, ale to tylko powierzchowne wrażenie…
Ewa: Teraz Paulina jest kierownikiem festiwalu. To pokazuje, jaką drogę musiała przejść.
Paulina: To bardzo dobra sytuacja zawodowa, gdy pokonuje się poszczególne szczeble od samego dołu. Zaczęłam od podstawowych prac – dzięki temu wiem, z czym wiąże się każde zadanie, i łatwiej mi zarządzać zespołem. Rozumiem problemy, które pojawiają się po drodze.
Jak wspominacie Wasze początki?
Paulina: Najpierw były tylko cztery osoby, które musiały robić wszystko. Nie było żadnych stażystów. Na pewnym etapie dołączali do nas specjaliści z zewnątrz, którzy uzupełniali program merytorycznie i organizacyjnie, ale podstawowa czwórka miała na głowie większość prac.
Ewa: Pamiętam rok 2012, kiedy miał się odbyć pierwszy festiwal organizowany przez nas w 100%. Pracowałam wtedy tyle, że myślałam, że wykituję! W pracy działo się tak dużo, że dopiero po powrocie do domu mogłam usiąść do niezbędnych formalności związanych z festiwalem. W czerwcu wszyscy pili piwo w ogródkach, a ja weekendami pisałam umowy.
Dlaczego to robiłaś?
Ewa: Bo jeżeli się w coś zaangażuję, to nie potrafię robić tego po łebkach. Nie potrafiłabym świecić oczami i udawać, że nie wiem, o co chodzi. Poza tym lubię i zawsze lubiłam swoją pracę.
Paulina: Zdarzają się nam takie specyficzne momenty, gdy podczas tworzenia czujemy: „Kurde, ale to będzie fajne!”
Ewa: I to jest ten wybuch, który daje nam energię do dalszego działania. Takie turbo dopalanie.
Paulina: To objawia się tupaniem moich stóp na korytarzu (śmiech). Siedzę teraz sama w innym pokoju niż reszta ekipy i gdy dostaję maila z fajną wiadomością, to natychmiast wstaję i biegnę do dziewczyn – one tylko słyszą, jak tupię na ostatniej prostej, otwieram drzwi i dzielę się z nimi tą euforią.
Mówisz „dziewczyny”. Czy mężczyźni nie garną się do tej pracy?
Paulina: Mam wrażenie, że faceci mają często za duże ego i trudno im się zgrać z zespołem. Mężczyzn w tym festiwalu pociąga strona merytoryczna, ale nie widzą tej mniej wdzięcznej: papierowej, wykonawczej, logistycznej.
Ewa: Jesteśmy jednostką budżetową, więc zakres papierologii, jaki nas obowiązuje, rośnie z dnia na dzień. To, co widzimy jako efekt, jest obłożone dziesiątkami segregatorów.
Czy biurokracja ma jakieś zalety?
Paulina: Tak, bo działamy w istniejącej i bardzo dobrze skonstruowanej strukturze. Przykładowo wspiera nas dział księgowości, który zapewnia weryfikację i dzięki temu nie musimy się martwić, że coś źle zrobiłyśmy. Możemy też liczyć na pomoc radcy prawnego. Pracujemy z autorami, więc musimy mieć pewność, że ich prawa nie będą naruszone, że będą w pełni uwzględnione.
Ewa: Kolejnym plusem jest fakt, że musimy wszystko mieć dużo wcześniej zaplanowane; mimo że na początku wymaga to sporego nakładu pracy, potem to procentuje.
Czy zdajecie sobie sprawę z rangi przedsięwzięcia, które kreujecie?
Paulina: Mamy nadzieję, że to wydarzenie znaczące w Polsce.
A może już w Europie Północnej?
Ewa: Naszym marzeniem jest, żeby GDD było istotną imprezą w krajach nadbałtyckich. Oczywiście, cały czas staramy się zaistnieć szerzej, ale na razie możemy bez przesady powiedzieć, że jesteśmy festiwalem znanym w Polsce.
Dobra. A teraz odpowiedzcie jak faceci…
Paulina: No wiadomo – wszyscy na świecie nas znają! (śmiech) Ale mówiąc szczerze, w tym roku festiwal będzie bardzo dobrze przygotowany merytoryczne – i to w takim stopniu, jakiego nie było do tej pory na żadnym wydarzeniu tego typu w Polsce. Będzie sporo wystaw prezentujących idee, produkty i usługi, które zmieniają rzeczywistość i odpowiadają na bardzo ważne współcześnie trendy. Będą wystawy produktowe, ale nie będziemy się skupiać na formie, lecz na istocie rozwiązywania konkretnych problemów i tworzeniu usług, które ułatwiają życie.
Ewa: Dzięki temu GDD staje się bardzo ważnym wydarzeniem w Europie Północnej (śmiech).
Myślę, że nie ma w tym ani krzty przesady. Kto jest Waszą konkurencją?
Ewa: Akurat region basenu bałtyckiego jest bardzo mocno rozwinięty w tej dziedzinie, więc ciekawych festiwali jest trochę. Do Sztokholmu leci się tyle samo, co do Warszawy, więc z naszej perspektywy Morze Bałtyckie jest jak większe jezioro. Dzieli nas woda, ale jesteśmy naprawdę bardzo bliskimi sąsiadami, dlatego cały czas spoglądamy na to, co tam się dzieje, i czerpiemy inspiracje.
A co Skandynawowie czerpią od nas?
Paulina: Polacy są bardzo surowi, tacy zaprawieni w bojach. I chociaż znają bardzo dużo gotowych rozwiązań, lubią działać po swojemu. Nie słuchają innych, tylko robią swoje. Myślę, że to mocna cecha Polaków i być może inni mogliby z tego skorzystać.
Dlaczego festiwal powstał akurat w Gdyni?
Ewa: Może to brzmi górnolotnie, ale festiwal istnieje dlatego, że prezydent Wojciech Szczurek po prostu chciał go zorganizować. Myślę, że jeśli 11 lat temu Beata Bochińska [ówczesna dyrektorka Instytutu Wzornictwa Przemysłowego – przyp. red.] przyszłaby z taką propozycją do innego miasta, usłyszałaby najwyżej: „Co to za pomysł? Krzywe chodniki mamy, a Pani chce o designie mówić?”. A Wojciech Szczurek to tak zwany „Yes-man”. W Polsce zdarzają się podobne inicjatywy, jednak robione są zwykle oddolnie; w naszym przypadku to miasto postanowiło zorganizować taką imprezę. To pokazuje, że Gdynia jest i od początku była oknem na świat. Stąd wypływają statki i tutaj wpływają, podobnie jak wiedza i kultura. Takie podejście właściwie zdefiniowało festiwal.
Czyli prezydent Wojciech Szczurek, pierwszy laureat nagród Design Alive Awards 2012 w kategorii Strateg, wysoko zawiesił poprzeczkę i stale udowadnia, że nagroda była uzasadniona?
Paulina: Również dla nas ta nagroda miała wielkie znaczenie. Może nawet bardziej to przeżywałyśmy niż pan prezydent.
Ewa: Prócz finansowania, jakie otrzymujemy od partnerów, nieustannie dostajemy pieniądze z budżetu miasta na organizację festiwalu. To pokazuje, że Gdynia wciąż uważa to wydarzenie za wartościowe. W swojej strategii miasto ma wpisaną innowacyjność: z tego też powodu powołano Park [Pomorski Park Naukowo-Technologiczny Gdynia – przyp. red.], w którym skupiają się tego typu działania. Od trzech lat to tam odbywa się główna część festiwalu GDD.
Co festiwal daje Gdyni?
Ewa: To bardzo dobra wizerunkowo inicjatywa. Wiemy, że dzięki nam wiele wartościowych osób zobaczyło, że tutaj fajnie się mieszka, i przeprowadzili się tutaj.
Dlaczego tak dobrze się tutaj żyje?
Paulina: Wiadomo! To wioska rybacka (śmiech), czyli taka mała społeczność, gdzie wszyscy się znają. Poza tym Gdynia jest miastem otwartym na morze – nieczęsto spotyka się taki układ urbanistyczny. Linia miasta została tak zaprojektowana, że centrum jest tuż przy brzegu i to jest ewenement: wychodzisz z centrum i jesteś już na plaży. To młode miasto, które co prawda nie ma długiej historii, rynku czy starówki, czyli miejsc, gdzie ludzie uwielbiają spędzać czas, ale tutaj tego nie brakuje – wręcz przeciwnie: dzięki temu mamy tę wyjątkową przestrzeń.
Ewa: Już na pierwszy rzut oka Gdynię wyróżnia modernizm. Prosta i biała architektura jest dobrym tłem dla różnych idei i inicjatyw, a samo miasto nie jest przerysowane. Jestem gdańszczanką od urodzenia, ale od zawsze chciałam pracować w Gdyni. Nie wiem, czy Paulinka, która jest gdynianką, to potwierdzi, ale mam wrażenie, że Gdynia, mimo że nie jest duża, świetnie sobie radzi w towarzystwie Sopotu i Gdańska. Te trzy miasta stanowią dla siebie zaplecze.
Czyli Trójmiasto to typowy współczesny sharing?
Paulina: Trochę tak, choć każde z tych miast działa na własnych zasadach. Bywa, że Gdańsk i Gdynia konkurują ze sobą – raz mniej, raz bardziej.
Ewa: Dla mnie każde z nich ma inną specyfikę i wizerunek, ale jadąc z Gdańska do Gdyni, nie mam wrażenia, że nagle wkraczam do innego miasta. Dla mnie to jeden organizm: Trójmiasto i jego dzielnice.
Chciałabym porozmawiać jeszcze o Was. Kłócicie się czasami?
Paulina: (śmiech)
Ewa: Nie kłócimy się, ale Paulina jest taka… bardzo…
Paulina: Konkretna?
Ewa: To nie jest dobre słowo. Czasami mam wrażenie, że powstrzymujesz się, żeby na mnie nie nakrzyczeć. Ale zawsze jesteś grzeczna i do tej pory nie wybuchłaś, ale dobrze wiem, kiedy niebezpiecznie zmierzamy do tej granicy (śmiech).
Paulina: A ja myślę, że nie mamy się za bardzo o co kłócić, tylko że mi tak samo mocno zależy na niektórych rzeczach, jak i Ewie. I Ewa nie powie mi, że nie mam nic do gadania, tylko wdajemy się w dyskusję.
Ewa: Mimo że jestem szefową Pauliny i mogłabym to wykorzystać, nigdy mi się coś takiego nie zdarzyło. Zawsze staramy się dojść do konsensusu. Wyobraź sobie, że w tak intensywnej pracy ktoś narzucałby komuś swoją wolę. Motywacja wtedy jest zerowa, a tu nie o to chodzi.
Paulina: W tej pracy liczy się fakt, że podoba Ci się to, co robisz. Nie musisz co rano zagryzać zębów, zamykać oczu i myśleć: „Jak mi się nie chce iść do tej roboty…”
Jakie są Wasze relacje prywatne?
Paulina: Na maksa! Z Ewą rozmawiam właściwie codziennie.
Ewa: Nigdy nie czułam przesytu Pauliną.
Paulina: Kiedy wyjeżdżamy, to czasem nawet śpimy w jednym łóżku – Ewa zabierała mi na przykład kołdrę w Mediolanie… (śmiech) Ale to się może dziać tylko tam! (śmiech)
Ewa: Już wyjaśniam: miałyśmy wtedy zamówiony apartament dla odpowiedniej liczby osób, ale zaszła pomyłka. Zabrakło jednego łóżka, a wiesz, jak to jest w Mediolanie [podczas Salone Internazionale del Mobile – przyp. red.] – na ostatnią chwilę nie znajdziesz nic. I tak właśnie było się stało…
Paulina: A wracając do naszej prywatnej relacji: wiem, że Ewa zawsze mi powie, jeśli coś jest nie tak – niezależnie od tego, że się przyjaźnimy. Mamy po prostu wspólny cel i udaje się nam go realizować bez kłótni, spędzając ze sobą dużo czasu.
Ewo, czy Twoja rodzina nie jest zazdrosna o Twoją pracę?
Ewa: Mój syn uwielbia ciocię Paulinkę, która zawsze ma wokół siebie jakieś ciekawe rzeczy. Paulina uwielbia miniaturki: ma ich mnóstwo na biurku i kiedy Gucio przychodzi do biura, oczy wychodzą mu z orbit na ten widok i ma się czym bawić. Kiedy więc mówię, że muszę jechać do pracy, pyta: „A będziesz siedziała z Paulinką? To ja jadę z Tobą!”
Paulina: Gucio jest wspaniały. Z takich rodziców nie mogło powstać nic innego. W nim jest samiec alfa i… samica alfa! (śmiech) Z Grzesiem, czyli Twoim mężem, też się dobrze dogadujemy.
Ewa: Jest bardzo wyrozumiały.
Czy przy okazji festiwalu albo w ogóle w pracy pozwalacie sobie na rozluźnienie, zabawę?
Ewa: Na festiwalowym bankiecie po raz pierwszy uchodzi z nas powietrze. Chociaż nie do końca, bo następnego dnia rano musimy być na nogach.
Paulina: Jako zespół regularnie spotykamy się też poza pracą.
Ewa: I to nie jest wymuszone: my naprawdę lubimy spędzać ze sobą czas! Mamy bardzo dużo pracy i są ludzie, którzy nie dają rady i odpadają. A ci, którzy zostają, zżywają się ze sobą.
Paulina: W czasie festiwalu zdarza się wiele „pożarów”: kiedy uda się je ugasić, często dopada nas głupawka… Nikt inny tego nie zrozumie, a my wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie zmęczenia. Wtedy mamy mnóstwo radości i takiego dziwnego flow, które nam towarzyszy. Po festiwalu zawsze mamy tydzień zamknięcia, a potem wszyscy razem idziemy na imprezę.
Do Waszego zespołu dołączają już dużo młodsze osoby. Czego się od nich uczycie?
Paulina: Młodsze dziewczyny, które u nas pracują, zupełnie inaczej reagują, inaczej pracują. To już inne pokolenie. Są świetne w tym, co robią, ale są zaangażowane w zupełnie inny sposób. Przykładowo mogą zrobić coś świetnego w czasie pracy, ale po godzinach chcą już mieć czas dla siebie. To się nazywa asertywność i na pewno jest ważną umiejętnością.
Jesteście w stanie nauczyć się takiej higieny pracy od młodszych?
Paulina: Nasze podejście do pracy jest zmienne. Nauczyłyśmy się już, że przeładowanie i zbyt długie siedzenie w biurze za mocno odbija się na wszystkim sferze prywatnej. Staramy się zwolnić tempo, chociaż przed festiwalem po prostu nie da się tego zrobić. Jest nas zbyt mało.
Ewa: Pamiętam, kiedy objęłam dodatkowo funkcję dyrektorki PPNT: to było na miesiąc czy dwa przed festiwalem. Moje zadania do tamtej pory obejmowały tylko obszar Design Centrum, a wtedy znacznie się powiększyły.
Czy miałaś wtedy trzy etaty?
Ewa: Raczej trzy funkcje w ramach jednego.
Czy to jest fair? Znów zapytam, czy mężczyzna zgodziłby się na to?
Paulina: Pewnie nie. Ale teraz pracuje się nam na pewno lepiej. Przez te lata przetarłyśmy już ścieżki.
Ponad 10 edycji za Wami. Czy jesteście w stanie prześledzić swój rozwój?
Paulina: Zaczynaliśmy od bycia jedynie instytucją obsługującą festiwal. Ale z roku na rok wiedzieliśmy coraz więcej. Już w 2015 roku faktycznie nie było się czego wstydzić. To była pierwsza edycja, która w całości odbyła się w Parku. Myśleliśmy o tym od dawna, ale baliśmy się wycofać z miasta i stracić tę tożsamość plenerową, która była na początku.
Ewa: W spadku po Instytucie dostaliśmy festiwal z ustaloną formułą, która z czasem przestała się jednak sprawdzać. Pierwsze „nasze” edycje były poletkiem doświadczalnym i dopiero między 2015 a 2016 rokiem narodziła się nasza wewnętrzna świadomość tego, w jakim kierunku zmierzamy. W pewnym momencie terminal dizajnu, czyli miasteczko kontenerowe, okazało się zbyt drogie i przestawało nam wystarczać pieniędzy na zrobienie w nim dobrej treści. To był ważny dla nas ruch, żeby pozwolić sobie na tak dużą zmianę i skumulowanie wszystkiego w Parku. Ale udało się. Dzisiaj festiwal uwzględnia aspekty merytoryczne, budzące inspiracje, ale musimy też pokazać realny efekt. Mamy świadomość, że trzeba zachować właściwe proporcje. Nigdy nie dążyliśmy w stronę formuły targowej, ale nie możemy zapominać, że ludzie chcą zobaczyć ładne meble i ciekawe rozwiązania. To, co zawsze chcieliśmy robić, to właśnie wypełnienie luki na wydarzenia poszerzające horyzonty.
Przeniesienia festiwalu do Parku, z dala od centrum miasta – wiele osób się tego obawiało. A jak wyglądało to z Waszej perspektywy?
Ewa: Wiązało się to z radykalną zmianą programu. Gdybyśmy to, co było w terminalu, przynieśli do Parku, byłoby to niezrozumiałe. Z tego względu festiwal w momencie przeprowadzki stał się dużo mocniejszy merytorycznie. Tamta luźna formuła miała swoje plusy, jednak postanowiliśmy ją sprofesjonalizować. Dlatego na przykład narodził się cykl „Design językiem Biznesu”.
Paulina: W terminalu odbywała się miła i łatwa w odbiorze impreza happeningowa. Ale więcej nic z tym nie dało się już zrobić. Nie tylko merytorycznie, ale również technicznie – był na przykład problem ze zorganizowaniem dobrego wykładu, bo albo było za głośno, albo padało i wiało. Poza tym po latach nasi goście potrzebowali czegoś więcej. Już nie wystarczało im, że co roku siedzą na placu Grunwaldzkim i popijają piwko kraftowe. Chcieliśmy podążyć za wymaganiami naszych widzów. Oczywiście ten letni pierwiastek zawsze zostanie: w końcu jesteśmy w Gdyni.
W którym momencie sobie zaufałyście?
Ewa: Kiedyś współpracowałyśmy z kuratorami festiwalu. Wtedy potrzebowałyśmy merytorycznej pomocy z zewnątrz: potwierdzenia, wsparcia i nazwiska, które przyciągnie publiczność. W pewnym momencie okazało się, że chciałyśmy iść do przodu jeszcze szybciej.
Paulina: Wciąż mamy radę programową, ale funkcjonuje to na zasadzie konsultacji.
Ewa: Jeździmy na spotkania doradcze, mając już jakąś wizję; na tym etapie to najlepsza formuła i myślę, że przez jakiś czas będzie się sprawdzać. Szczerze mówiąc, odetchnęłyśmy trochę, mając pewność, że wiemy, co robimy, i ufamy sobie.
Ta samodzielność została zauważona przez kapitułę Design Alive Awards 2017. Tym razem to Wy otrzymałyście trofeum, które pięć lat wcześniej otrzymał Wasz szef.
Ewa: Gdy ze sceny padły nasze imiona i nazwiska, nogi się pode mną ugięły. Ta nagroda była dla nas dużym zaszczytem i zwieńczeniem naszej pracy. To znak, że to, co robimy, ma sens, i że idziemy w dobrym kierunku. Zwłaszcza gdy w kapitule zasiadają ludzie, którzy znają się na tym, co robimy. Nie wierzyłam, że to się wydarzy.
Paulina: Tak, to było bardzo przyjemne. Wydaje mi się, że nagroda trafiła do nas szczególnie za konsekwencję. Może to banalne, ale to motywuje do kolejnych kroków i do bycia jeszcze odważniejszym. Jednocześnie trzeba się zastanowić, co dalej, i czy uda nam się przeskoczyć same siebie.
Co dają takie święta designu?
Paulina: Czasami słyszymy: „Po co te festiwale, przecież to nie wpływa na sprzedaż!”. Ale zwiększenie sprzedaży czy skojarzenie ze sobą twórców i przemysłu nie jest naszym celem (chociaż oczywiście zdarzają się takie przypadki). Przede wszystkim dajemy narzędzia i stymulujemy wspólny język biznesu i designu.
Ewa: Nie jesteśmy po to, by powstawały kooperacje. Chcemy, by rosły kompetencje. Reszta wydarzy się sama w odpowiednim czasie.
Paulina: Widzimy, że świadomość już rośnie. Chociaż staramy się mówić przystępnie i prosto, to czuję, że tematyka musi iść do przodu. Jeszcze rok temu byłam w stanie powiedzieć, że „design to nie jest projektowanie form, tylko rozwiązywanie problemów”. W tym roku zabrzmiałoby to już banalnie. Ale ten proces podnoszenia świadomości musiał mieć swój czas. Zajęło nam to dekadę.
Macie poczucie fajnie przeżytych 10 lat?
Ewa: Na co dzień skupiamy się na pracy, ale nasz dzisiejsza rozmowa uświadamia, jak wiele za nami i jak dużo się zmieniło. Wczoraj Paulina opowiadała mi o różnych rzeczach: o tym, co będzie się działo, co wyszło, a co nie. Ona jest teraz w totalnym kieracie i nie widzi połowy „fajności” tej pracy. Ja natomiast w tym momencie jestem na zewnątrz i myślę sobie: „Ale ekstra!”