Jan Garncarek z litych bloków mosiądzu, marmuru lub drewna wytwarza ręcznie niepowtarzalne, kolekcjonerskie obiekty. Jak alchemik zaklina potęgę przeszłości w mosiężne artefakty – zamiast patosu nadaje im jednak praktyczne funkcje, służące codzienności.
Jego obiekty chcą być czymś więcej niż wzornictwem. Dają nam poczucie przynależności do kultury i potwierdzają, że design zajmuje w niej ważne miejsce. Zasadą ich tworzenia jest fantazja projektanta, powstają ręcznie ze szlachetnych materiałów – będą się dobrze starzeć i pokrywać patyną. To zapewnia im potencjał kolekcjonerski i legitymację do międzynarodowego świata „collectible design”.
Jan Garncarek ma 35 lat. Wzornictwo na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych ukończył w 2012 roku. Studiował także na politechnice w Mediolanie. Reprezentują go prestiżowe galerie w Europie i Stanach Zjednoczonych. Własną pracownię założył w 2017 roku. W tej układance faktów od początku ton nadaje wątek miłosny. Podczas wymiany studenckiej w Mediolanie Jan poznał Ewelinę Mąkosę, dziś artystkę multimedialną, absolwentkę Wydziału Sztuki Mediów ASP w Warszawie i doktorantkę Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Od tamtej pory dzielą ze sobą poszukiwanie drogi twórczej, artystyczne wybory i codzienne funkcjonowanie w studiu projektowym.
Mieszkają w Warszawie, ale często bywają też w Berlinie, gdzie Ewelina maluje w swoim atelier.
Bardzo jestem ciekawa naszego spotkania. Jan Garncarek przychodzi w długim płaszczu, czarnej koszuli i ma w sobie jakiś przedwojenny charme, niespotykaną dziś subtelność.
Rozmawiamy w zaprzyjaźnionej warszawskiej galerii Piktogram, jeszcze przed otwarciem. Jest pusto i cicho – towarzyszą nam tylko wybujałe obiekty, ręcznie szyte kostiumy Agaty Ingarden z wystawy zainaugurowanej podczas WGW 2023. Galeryjny kontekst jest nieodłącznym aspektem pracy Garncarka. Od początku eksponuje się on wyłącznie w takich przestrzeniach. Czuję, że blisko mu do sztuki, a nieporównywalnie dalej do projektowania przemysłowego.
Już Twój dziadek zajmował się rzemiosłem, prawda?
Jan Garncarek: – Zabierał mnie do swojego świetnie wyposażonego warsztatu w garażu i robiliśmy tam wspólnie drobne przedmioty z mosiądzu czy drewna. Dziadek był dla mnie bardzo ważną osobą. Sam robił dla siebie meble, lubiłem to obserwować. Dzięki temu już w dzieciństwie miałem świadomość, że przedmioty nie biorą się znikąd, a nawet można je sobie samemu zrobić.
Czyli Twoja skłonność do mosiądzu ma swoje źródło w garażu dziadka?
To były pierwsze metalurgiczne zabawy. Pokazał mi np., że po rozgrzaniu metalu do czerwoności nabiera on plastyczności, można go wyginać i wtedy się nie kruszy. Nauczył mnie, że nie ma czegoś takiego jak zmęczenie materiału. W odpowiedniej temperaturze metal nie traci swojej struktury i poddaje się modelowaniu. Muszę jeszcze dodać, że w mojej rodzinie nie tylko dziadek zajmował się rękodziełem – mama prowadziła w Warszawie szwalnię. A z ciekawostek to mam w domu dwa ponaddwustuletnie kufry, które podobno są dziełem jednego z naszych przodków.
Trudno się dziwić, że poszedłeś na wzornictwo na warszawską ASP.
Udało mi się dostać na Akademię, chociaż myślałem też o architekturze. Miałem nawet pomysł, żeby studiować na obu kierunkach naraz. Szybko zdałem sobie jednak sprawę, że symultaniczne studiowanie na tak wymagających wydziałach nie jest możliwe.
Pamiętam choćby świetne zajęcia u prof. Wiktora Gutta, jednego z czołowych polskich twórców body artu.
Jak dziś myślisz o tych studiach?
Uważam, że były fantastyczne. Od strony technicznej dały mi świetne narzędzia, które umożliwiają pracę w zawodzie. Gorzej, jeśli chodzi o odnalezienie się na rynku, umiejętność wyceny swojej pracy, rozmowy z klientami. To musiałem wynieść z domu. Cieszę się, że moi rodzice byli dość przedsiębiorczy i mogłem się od nich wiele dowiedzieć.
Wydział Wzornictwa jest jednak nastawiony na projektowanie przemysłowe i to mi od początku nie pasowało. Prawdopodobnie projektami, nad którymi obecnie pracuję, nie zaliczyłbym roku! Za dużo nieuzasadnionego użycia drogiego materiału… Branża designu kolekcjonerskiego w Polsce dopiero zaczyna się tworzyć.
Jest już sporo osób, które zaczynają takie rzeczy robić i pokazywać za granicą.
Właśnie, głównie za granicą. W Polsce mam oczywiście klientów, ale są to ludzie, którzy dużo podróżują, tylko czasem tu przyjeżdżają, a swoje mieszkania urządzają w różnych miejscach na świecie. Na razie nie ma poważnych mecenasów wzornictwa i galerii, które sprzedają tylko „collectible design”. Mam nadzieję, że to się wkrótce uruchomi i ludzie faktycznie docenią wzornictwo kolekcjonerskie. Teraz sprzedaję przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych. To jest największy rynek zbytu – Nowy Jork, Los Angeles. W Europie ostatnio trochę mniej się rzeczy sprzedaje, chociaż w Wielkiej Brytanii po brexicie ludzie wciąż się urządzają, cały czas jest dużo inwestycji.
Jak chcesz się sytuować – w obszarze kolekcjonerskiego designu, rzeźb użytkowych? Jest jeszcze redaktorskie określenie – wytrych: design na styku sztuki.
Zanim wszedłem na rynek, zacząłem po prostu tworzyć przedmioty, które próbowałem potem ulokować gdzieś społecznie, żeby móc z tego żyć. Dopiero kiedy podjąłem decyzję, w jaki sposób chcę je wykonywać, stało się jasne, że ich rzemieślnicza produkcja jest bardzo droga. Wymaga świadomego klienta, który to doceni i będzie miał na to budżet.
Zacząłeś więc od galerii w Berlinie.
To moja narzeczona – Ewelina Mąkosa, która jest artystką, znalazła mi pierwszą galerię, z którą zacząłem współpracę – Bazair Noir w Berlinie. Potem znalazła w Miami galerię studiotwentyseven, która też wtedy była jeszcze na początku drogi. I pomału ruszyło, ludzie zaczęli nas znajdować na Instagramie. To bardzo ważne, żeby korzystać z mediów społecznościowych. moja największa sprzedaż odbyła się właśnie przez Instagram – znalazł nas ktoś z Paryża i zaprosił na spotkanie.
To była śmieszna historia, bo zupełnie nie wiedzieliśmy, kim on jest – Ygaël Attali wtedy dopiero zaczynał, a dziś prowadzi z bratem w Paryżu dużą galerię Philia, robi sporo wystaw na całym świecie. Spotkaliśmy się i pokazaliśmy mu prototypy kinkietów. Zapytał, czy może je pożyczyć, bo ma spotkanie z klientem. Oczywiście zgodziłem się. Kiedy odchodził, pamiętam, że powiedziałem do Eweliny, że tę walizkę i lampy widzimy po raz ostatni. Po dwóch godzinach zadzwonił, żeby powiedzieć, że klient jest zachwycony i chce złożyć duże zamówienie. To był nasz pierwszy duży sukces.
Wydaje się, że intuicyjną drogą dla większości młodych projektantów z Polski są Włochy. Próbują pokazać się u Rossany Orlandi, na Alcovie. W galerii studiotwentyseven w USA jest poza Tobą chyba tylko Tom Bensari…
Wiem, że Monika Patuszyńska sprzedaje swoje wazy w Stanach, no i Marcin Rusak oczywiście. Ale prawdą jest, że Włosi mają monopol na wzornictwo. Kiedy ktoś się urządza, często wybiera włoskie marki. W końcu to kolebka wzornictwa, mają przeogromne tradycje i świadomość tego, czym jest design. To rzuca lekki cień na wszystko, co dzieje się poza Włochami.
Bywa tak, że dostaję od klienta zagranicznego zestawienie jego inwestycji i szukając swojej rubryki, widzę, że 90 proc. wyposażenia stanowi wzornictwo made in Italy. Mam nadzieję, że to się zmieni – mamy tylu dobrych projektantów i wykonawców, że trzeba to pokazywać, nagłaśniać.
Jak wygląda Wasza codzienna zawodowa współpraca?
Fajnie, że to, co robimy zawodowo, jest ważną częścią naszej codzienności i nasz świat prywatny przeplata się z zawodowym. Wzajemnie się inspirujemy. Ewelina robi swoją sztukę, a ja wzornictwo. Stale jesteśmy obok siebie, konsultujemy efekty naszej pracy, czasem wskazujemy kierunki zmian. Kiedy człowiek nad czymś zbyt długo siedzi, czasem trudno mu obiektywnie spojrzeć na swoje dzieło. Dobrze wtedy zatrzymać się i zostać na pewnym etapie.
Czasem jest potrzebne to trzecie oko, które spojrzy z dystansu.
To prawda, ale nie zawsze. Czasem potrzebna jest też odpowiednia przestrzeń, żeby móc samemu zagłębić się w sobie i oddać swojej pracy. Ewelina jest np. teraz w Berlinie, gdzie zajmuje się swoją twórczością. W tym czasie ja w Żyrardowie projektuję swoje rzeczy. To ważne, żeby dać sobie swobodę i szanować potrzebę posiadania własnej przestrzeni czy nawet samotności. Pewnie dlatego mamy dwie pracownie, i to tak odległe od siebie. Kiedy jednak potrzebujemy siebie nawzajem, to działamy razem.
Wasza przestrzeń berlińska to jest głównie atelier malarskie Eweliny?
Tak, ja tam nic nie produkuję. Był taki pomysł na początku, ale stwierdziliśmy, że trzeba to jednak oddzielić. Oczywiście bardzo lubię jeździć do Berlina, żeby nad czymś pomyśleć i coś zaprojektować. To bardzo inspirujące miejsce, o niezwykłej atmosferze. Czuję, jakby to był nasz drugi dom, w którym jednak dominuje osobowość Eweliny.
Mieszkaliście w Berlinie, tam znalazłeś pierwszą galerię, a potem wszystko zaczęło się jakoś rozwijać. Teraz wróciłeś i założyłeś pracownię w Żyrardowie?
Od jakiegoś czasu mieszkaliśmy między Berlinem a Warszawą. Pierwsze swoje projekty zleciłem do wykonania, potem jednak zacząłem rozwijać warsztat u siebie w domu w Warszawie, na Bielanach. Mam tam swoją szopę, po części korzystałem też z warsztatu po moim dziadku w jego garażu.
Z czasem zamówień było coraz więcej i należało tę przestrzeń gdzieś zorganizować. Na początku składaliśmy wszystko u mnie w domu – w salonie, w kuchni. Aż wreszcie pudła i komponenty zaczęły trafiać do sypialni. Podjęliśmy więc decyzję, że tak dalej być nie może i musimy znaleźć inną przestrzeń. Chcieliśmy oddzielić życie zawodowe od prywatnego, tym bardziej że do domu przychodzili też pracownicy. I tak pojawił się Żyrardów – duża loftowa przestrzeń, w której obecnie mam swoje studio. Jednocześnie funkcjonuje w Berlinie pracownia, która jest bardziej atelier malarskim Eweliny.
Wszystko robisz sam czy korzystasz z usług podwykonawców?
Na początku dążyłem do tego, żeby wszystko wykonywać samodzielnie, ale nie jest to już możliwe. Wykorzystuję zbyt wiele różnych technologii i materiałów. Żeby utrzymać wysoki poziom, współpracuję z wieloma różnymi podwykonawcami i rzemieślnikami. Zwłaszcza że przygotowujemy akurat nową kolekcję w kamieniu i szkle. Niektóre komponenty zamawiamy, powstają według naszych wytycznych, a następnie to wszystko składamy czy uzbrajamy w elektrykę.Charakter tego biznesu jest bardzo nierównomierny. Na stałe mamy kilka osób, które na bieżąco ogarniają produkcję. Jednak kiedy przychodzi dużo zamówień, faktycznie pojawia się potrzeba, aby mieć na miejscu parę dodatkowych osób do pomocy.
Pomówmy o tzw. inspiracjach. Twoja lampa Metropolis to nawiązanie do Fritza Langa?
Ja ten film obejrzałem już po zaprojektowaniu lampy! Pokazywałem prototyp moim znajomym w Berlinie. Jeden z nich, hiszpański malarz, powiedział, że bardzo przypomina mu to klimat z filmu Fritza Langa, i podarował mi oryginalny plakat. W taki sposób znalazłem nazwę dla lampy – Metropolis. Faktycznie mają ten sam klimat i podobne inspiracje dawnym przemysłem, maszynami, mechaniką.
Berliński azyl polskich projektantów. Poznajcie pracownię Eweliny Mąkosy oraz Jana Garncarka
Nad czym teraz pracujesz?
Nad serią lamp ceramicznych. Chcę, żeby moje obiekty mogły trafić do większej liczby odbiorców. Zwłaszcza tutaj, bo spotykam się z opinią, że ceny są zaporowe dla polskiego klienta. One oczywiście wynikają z bardzo drogiego procesu produkcji – to nie są rzeczy, które powstają seryjnie w fabryce, tworzę je ręcznie z bloków mosiądzu. Stąd pomysł na tańszy materiał – ceramikę, w której można naprawdę dużo zdziałać. Nauczyłem się tego zresztą na ASP, w Pracowni Projektowania Ceramiki prof. Justyny Bąbel-Piktel.
Masz jakiegoś mistrza, kogoś, kogo podziwiasz, kto wyznacza Ci złotą miarę?
Dobre pytanie. Przyznam, że nie lubię oglądać się na to, co się dzieje w świecie designu – nie chcę się sugerować. Zachwytów szukam poza swoją branżą i odnajduję je np. w pracach Anisha Kapoora. To fantastyczne, że on tworzy swoje światy w tak minimalistyczny sposób. Jednocześnie mają w sobie magię i tajemniczość, którą czasem widzę w starych przedmiotach. Dostrzegam pewną tożsamość pomiędzy jego megawspółczesnymi pracami a czymś, co przeważnie odczuwam w kontakcie z antykwarycznymi przedmiotami, które kolekcjonuję. Chodzę po targach staroci i szukam magii w przedmiotach.
To znamienne, że punktem odniesienia jest dla Ciebie artysta, a nie projektant.
Ale dla równowagi inną ważną dla mnie postacią jest hiszpański projektant i architekt Lázaro Rosa-Violán, którego pokazała mi Ewelina. Ona dużo jeździ po świecie – odwiedzałem ją kiedyś podczas jej praktyk w biurze projektowym w Barcelonie. Chodziliśmy po restauracjach, knajpach i z jej inicjatywy zaczęliśmy wyszukiwać wszystkie miejsca, które zaprojektował ten projektant. Są to tak magiczne, niezwykłe przestrzenie, że było to dla mnie przełomowe doświadczenie.
Byłem świeżo po studiach i to doświadczenie pomogło mi uświadomić sobie, że nie czuję się dobrze we wzornictwie przemysłowym. Nie jest to coś, co chciałbym robić. Korzystając z wiedzy i doświadczenia, które zdobyłem na studiach, chciałbym popłynąć w świat swoich pomysłów i fantazji. Lázaro Rosa-Violán dał mi odwagę, żeby zacząć robić rzeczy według własnych zasad.
Jan Garncarek
Urodził się w 1988 roku w Warszawie. W 2012 roku ukończył Wydział Wzornictwa na warszawskiej ASP. Studiował także na politechnice w Mediolanie w klasie Michelego de Lucchiego i Andrei Branziego. Swoją pracownię założył w roku 2017. W jego portfolio znajdują się lampy, stoły, krzesła i przedmioty dekoracyjne. Jan Garncarek koncentruje się na szlachetnych materiałach i dopracowanych detalach. Reprezentują go prestiżowe galerie w Europie i USA, w tym paryska Philia i amerykańskie studiotwentyseven.