Kambodża. Zdumiewa mnie tu symbioza architektury i natury. Jak gdyby ta wielowiekowa wojna substancji tworzonej rękoma khmerskich architektów i rzemieślników oraz sił natury nagle ustała i jak w stop-klatce utrwalił się jej obraz, niejako dla przestrogi.
Rozsadzone na kawałki laterytowe ściany świątyń rozpadły się nie za sprawą armatnich grzmotów tajskiej armii, lecz w powolnym, acz konsekwentnym procesie zarastania ścian korzennymi splotami.
Poranek był ciepły i choć niewiele spałem, założyłem buty do biegania i wyszedłem na drogę przed niewielki hotelik. Ruch był już intensywny, ale pozwalał na spokojny jogging przy poboczu. Wybiegłem bez sprecyzowanych założeń, spojrzawszy wcześniej pobieżnie na mapę, żeby przebieżka nie zabrała mnie za daleko od hotelu i by całość utworzyła około 10-kilometrową pętlę.
Nie lubię biegać, rysując ślad na mapie w jedną stronę, aby tym samym śladem powrócić do startu. Choć łatwiej w ten sposób zapanować nad treningiem i dystansem, to trasa wydaje się dość monotonna. Robię tak, tylko jeśli nie znam terenu i topografii, aby wyrobić sobie orientację i by kolejny bieg mógł być bardziej rozbudowany.
Biegnący ze skuterami
Tym razem zaryzykowałem pętlę, bo obszar wydawał się mało zurbanizowany i szybko można było wyłapać charakterystyczne punkty orientacyjne.
Droga nie była asfaltowa, a na pewno nie zawsze. Gliniano-ceglany tłuczeń rysował dukty, którymi żwawo mknęły plastikowe skutery. Na szczęście nie były to wietnamskie mechaniczne peletony, przy których mój bieg nie miałby sensu – płuca filtrowałyby przepaloną etylinę, a zgiełk zagłuszyłby rytm serca i najgłośniejszą nawet muzykę w słuchawkach.
Mijały mnie niewielkie grupy skuterów. Nie pędziły nadmiernie i trzymały bezpieczny dystans. Od czasu do czasu rozklekotana ciężarówka, hałasując na nierównościach, wyprzedziła mnie wraz z kilkoma skuterami. Nie wiedząc, co czeka mnie za zakrętem i nie znając okolicy, biegłem spokojnym tempem, patrząc pod nogi, by nie nabawić się kontuzji na pierwszej wycieczce.
Zabudowa, dość mocno rozproszona, wydawała się jak każda podmiejska – skromna i zróżnicowana. Nie wszystkie działki były wygrodzone, a blacha falista w różnych kolorach pokrywała nie tylko dachy, ale i elewacje niedrogich domostw.
Salwy śmiechu słychać, kiedy mija mnie otwarta furgonetka załadowana młodymi pannami, spieszącymi na zajęcia w pobliskiej szkole. Wszystkie ubrane w granatowe mundurki, rechocząc, krzyczą coś do mnie, a kiedy je doganiam, ze wstydem odwracają się ode mnie, dalej chichocząc między sobą. I tak od świateł do świateł, dopóki nie skręcą w boczną uliczkę, która prowadzi na szkolne boisko.
Z czasem podmiejska, rozrzedzona architektura zaczyna się zagęszczać. Skala budynków wzrasta coraz wyżej i choć nie tworzą one wyraźnych pierzei, to czuć, że moja pętla przebiega teraz przez obszary bardziej zurbanizowane. Ruch jest bardziej intensywny, mimo to dalej czuję się komfortowo.
Oszołomienie pięknem
Przy porannym świetle raz po jednej, raz po drugiej stronie widzę ogolonych buddyjskich mnichów, dzwoniących dzwonkami i czekających na ofiarowany im posiłek. Gospodarze wynoszą im miseczki z ryżem i małe zawiniątka, w których zapewne są jakieś lokalne przysmaki. Ich musztardowopomarańczowe szaty przyciągają wzrok.
Kiedy ich mijam, widzę, jak za każdym razem po otrzymaniu jałmużny z pokorą i namaszczeniem dziękują modlitwą za jedzenie. Zawiniątka chowają zgrabnie w płócienne, przewieszone przez ramię torby i przechodzą do kolejnej posesji. Wędrują najczęściej parami. Ofiarodawcy, ze złożonymi na amen rękami, kłaniają się w podzięce. Biegając rankiem następnym razem, będę widywał te same obrazki.
Nie zwracam uwagi na tempo, przy takim bieganiu nie wiem, czy ważniejsze jest to, co widzę dookoła, czy ilość pokonanych już kilometrów. Patrzę wokół siebie, starając się nie potknąć na nierównościach, i szukam kadru, po który wrócę tu po śniadaniu. Jest ich mnóstwo, wręcz nie mogę nasycić wzroku, bo dobiegłem już do podmiejskiej ulicy, która otoczona otynkowanym murem, trzyma cały ruch w jarzmie azjatyckiej architektury.
Zza muru wyskakują sterczyny buddyjskich stup. Mają proporcje i kształt niedużych kapliczek. Zróżnicowana wysokość, podobna forma i wyzłacane hełmy sprawiają razem wrażenie europejskiej nekropolii. Mnożą się obok siebie, raz wyższe i smuklejsze, raz niższe, statyczne. Otacza je bujna zieleń wraz z wijącymi się dookoła ścieżkami.
Przeciskam się przez zatłoczone uliczki Siĕm Réab. Mnóstwo tu zgiełku, lokalnych mieszkańców, ale też turystów takich jak ja. To średniej wielkości miasto, mniejsze od stołecznego Phnom Penh, przyciąga ogromną rzeszę odwiedzających, przybywających najczęściej z Tajlandii. Choć nie grzeszy urodą i nie wyróżnia się architekturą, to jest przyjazne i sprawia miłe wrażenie.
Jedzenie, oparte na lokalnych produktach i mocnych przyprawach, daje podniebieniu wiele satysfakcji. Jada się na ulicy lub zaraz przy krawężniku, w małym, skromnym barze. Niedrogo, ale smacznie – i zawsze z potem na czole, bo i upał, i palący żar w ustach od przypraw.
Khmerska hydrozagadka
Celem mojej wyprawy wcale nie była ta miejscowość. Jak dla większości przyjezdnych, tak i dla mnie Siĕm Réab jest tylko przystankiem i bazą, z której chciałem wyruszyć, by odkryć zaginione miasto Angkor Thom.
Zbudowana w XII wieku ostatnia stolica khmerskiego imperium chowała się przez setki lat w otchłaniach dżungli. Uformowana w idealny kwadrat, za murami i fosą skrywała misternie zaprojektowany układ urbanistyczny, z niekończącą się ilością świątyń, pałaców królewskich, placów i duktów.
Król Dżajawarman VII, któremu przypisuje się założenie Angkor Thom, wraz z nadwornymi architektami i inżynierami latami formowali jedną z największych aglomeracji na świecie. Wygląda ona niemal jak płyta główna współczesnych komputerów. Przypomina graficzną strukturę powiązań i zależności, w której świątynie łączą się jak procesory w precyzyjny układ za pomocą płaskich slotów, gniazd pamięci i portów. Wszystko z graficznym rygorem wpina się w niekończącą się kompozycję powiązań.
Najważniejsze świątynie – takie jak Baphuon, Bajon i w końcu Angkor Wat – osadzone w swoich gniazdach jak główne procesory, otoczone są przez zależne od nich układy sterujące i inne urządzenia peryferyjne. Tarasy, dziedzińce, groble i kładki dopełniają całości wczepione w układy pałaców i świątyń, zupełnie jak karta graficzna w płytę główną.
Kanały, fosy i małe baseny zapewniały przez wieki witalność tej khmerskiej metropolii. System irygacyjny przeplata się z głównymi drogami, oblewa nie tylko najważniejsze świątynie, lecz także zewnętrzne mury i przylegające pola uprawne. Ogrody, place, mosty i drogi powiązane są z wodną infrastrukturą, tworząc wydajną, pieczołowicie zaprojektowaną khmerską hydrozagadkę.
W gardle Awalokiteśwary
W wynajętym tuk-tuku wbijam się w ten gigantyczny, urbanistyczny układ scalony i jak elektron przepływam pomiędzy slotami i portami, by dotrzeć do głównych procesorów tej khmerskiej płyty głównej.
Prawie dosłownie połyka mnie południowa brama miasta. Przejeżdżam przez nią jak przez gardło Awalokiteśwary – „pana patrzącego w dół”, który jest w buddyzmie jednym z najważniejszych bodhisattwów, czyli istot oświeconych. Brama jest dość szeroka, swobodnie wjeżdżam do wnętrza zaginionego miasta.
Niestety brakuje mi rozeznania, które pozwoliłoby mi lepiej powiązać architektoniczne style w splot historycznych okoliczności. Przydałaby się wiedza nie tylko z kulturoznawstwa, ale i wschodnich wierzeń, aby zrozumieć, z jakich powodów ta gigantyczna metropolia skoncentrowała wokół siebie tak wielu mieszkańców, wiele religii i kultur.
Standardowa europejska edukacja koncentruje się na starożytnym Egipcie, Rzymie, na Grecji, a odległe, lecz równie ważne dla kultury świata przestrzenie Azji i Ameryki Południowej pozostawia do indywidualnych poszukiwań.
Z pomocą przychodzi mi moja francuska edukacja architektoniczna. Kolonialna ekspansja Francuzów w południowo-wschodniej Azji spowodowała, że obszar tego wspaniałego świata, nazywany niegdyś Indochinami Francuskimi, przedstawiano mi na kilku wykładach z konserwacji zabytków. Pamiętam, jak wielkie wrażenie zrobiły na mnie plany miasta i wypiętrzające się ponad korony drzew lotosowe hełmy świątynnych wież Angkor Wat.
Gładząc dłonią po płaskorzeźbach
Wyskakuję co chwila z tuk-tuka, aby szukając cienia pośród drzew, wspinać się po świątynnych schodach. Łatwiej iść do góry, bo schodząc, stromizna jest jeszcze bardziej dojmująca. Najlepiej tyłem, stopień po stopniu, wycofywać się ukradkiem, bo frontalna pozycja może przynieść nieszczęście.
Kilka razy umawiam się z kierowcą, że będzie czekać na końcu alei, abym mógł bez pośpiechu obejrzeć dwie, trzy królewskie posiadłości. To najlepszy sposób na bliższy kontakt z historią.
Otoczony zewsząd laterytowymi stosami gruzów, wspinam się po nich mozolnie, by dotrzeć do kolejnych dziedzińców i opuszczonych korytarzy. Ruiny rozsadzone energią korzeni, zagnieżdżonych w licowych murach pałaców, powypadały jak lekkie klocki.
Z niektórych wież patrzą na mnie posępnie posągi, lecz bez obaw docieram do następnej świątyni, która kryje się za kolejnym irygacyjnym kanałem. Aby tam dotrzeć, przekroczyć muszę most, którego balustradę tworzy wijący się na skraju, kamienny smoczy ogon. Wszędzie tylko kamienny grafit i soczysta zieleń prześwietlana promieniami południowego słońca.
Irygacja milionowego urbi
Mineralna struktura architektonicznych kubatur rzucających cień oraz roślinny baldachim, z liści nad nimi, niczym klimatyzacja dają wytchnienie w ten upalny dzień.
Na końcu czeka na mnie kierowca. Częstuje wodą i dalej mkniemy zwinnym, małym pojazdem, mijając te większe, kierujące się w przeciwnym kierunku. Kiedy przejeżdżam przez bramę północną, pilnowaną przez rzeźby uzbrojonych strażników, znów wpadam w wewnętrzny urbanistyczny kompleks.
Przemykam przez ogromne poldery wodne i choć są już mocno zarośnięte, czuję ich regularność i prostokreślność. Te zaplanowane, ogromne, wręcz gigantyczne baseny wodne, które wypełniały się monsunową wodą deszczową, zatrzymywały ją na dłużej, by podczas dokuczliwie upalnych pór roku dawać wilgoć i wytchnienie.
Milionowe urbi, utworzone z pałaców, placów, świątyń, szpitali i domów, otaczały wysublimowane naczynia przelewowe, przez które przepływały hektolitry zbawiennej wody.
W centralnej części tej wielkiej metropolii wypieka się w słońcu świątynia Bajon, a może bardziej Dżajagiri – Góra Brahmy. Jej 54 wieże wzbijają się prosto w niebo. Każda z nich – ułożona z bloków skalnych i zaopatrzona w gigantyczne twarze skierowane w cztery strony świata – patrzy na odwiedzających z nieufnością. W tym przepięknym miejscu miało skupiać się religijne życie stolicy, a architektura – manifestować boską potęgę, dominować i zawstydzać poddanych.
W centrum kwinkunksa
Przechodzę przez groblę i docieram do puenty mojej całodziennej wędrówki. Przed oczami mam narodową dumę, której kontur umieszczono na fladze państwowej. Angkor Wat (angkor to „miasto”, a wat – „świątynia”) stoi dumnie w zachodzącym słońcu.
Nie ma dowodów, że po jego śmierci tak się właśnie stało, ale wykańczanie świątyni – tzn. prace nad motywami dekoracyjnymi, np. płaskorzeźbami – nagle przerwano.
Zanim to się jednak stało, tysiące robotników, kierowanych przez architektów, artystów i majstrów oraz poganianych przez królewskich dozorców, w pocie i znoju wznosiło gigantyczną budowlę, dysponując tylko prymitywnymi jak na obecne standardy narzędziami.
Przed wejście do kompleksu świątynnego spotykam mnicha, który oparty o jedną z kolumn, stoi jak posąg, szczerząc zęby, a palcami na siłę rozwiera swoje powieki. Mijają go tłumy gapiów, on zaś stoi w skupieniu, w bezruchu, oddając się solarnej medytacji.
Pałace zduszone dżunglą
Zdumiewa mnie symbioza tej architektury i natury. Jak gdyby ta wielowiekowa wojna substancji tworzonej rękoma khmerskich architektów i rzemieślników oraz sił natury nagle ustała i jak w stop-klatce utrwalił się jej obraz, niejako dla przestrogi. Rozsadzone na kawałki laterytowe ściany świątyń rozpadły się nie za sprawą armatnich grzmotów tajskiej armii, lecz w powolnym, acz konsekwentnym procesie zarastania ścian korzennymi splotami.
Owinięte w śmiertelnym uścisku wieże pałaców, bramy i portale skonały jak pochwycona przez węża ofiara, uduszone konarami i korzeniami wijącymi się wokół nich drzew, które cicho, bezszelestnie zatrzymały i zdusiły rozwijające się ponad miarę megamiasto.
Wyrównała się skala tych dwu zwalczających się substancji. Korzenie i konary, zwaliste jak części ogromnych budowli, stoją dziś naprzeciw siebie, mierząc się i prężąc, które z nich większe i wyższe.
Niekiedy trudno z daleka odróżnić, czy to pień drzewa, czy kolejna pałacowa wieżyczka. Wszystko wygląda jak zaplanowana interwencja architekta krajobrazu. Nie wiadomo czasem, co było planem, mozolnie tworzoną kamienną strukturą, a co naturą, która nie dała zdominować się totalnie. Wszystko się miesza i wygląda dzisiaj jak zastygłe wojenne mauzoleum.
Obfitość ziemi wydawała się bezgraniczna, więc człowiek korzystał z niej bez zahamowań, przekraczając rozsądne proporcje. Wylewające rzeki i ich dorzecza, które w monsunowych porach zlewały się nazbyt obficie, ujarzmił swymi umiejętnościami i wiedzą, kształtując misterne zlewnie i łącząc je w wyrafinowany system naczyń połączonych.
Dżajawarman VII i kolejni władający tym kawałkiem ziemi królowie wierzyli w swoje boskie pochodzenie, a wraz z nimi milionowa populacja wielkiego Angkor. Kiedy wydawało się, że ten ukształtowany rękoma boskich najemników urbanistyczny świat ma prawo nasycać się kolejnymi kawałkami azjatyckiej dżungli, by postawić następne świątynie czy pałace, nastąpiła korekta.
Niepostrzeżenie, ale konsekwentnie natura zaczęła odbierać cząstki, które ludzie z pazerności zawłaszczali. Mijały wieki, królowie i niezwyciężone dynastie. Zmieniały się nie tylko rody, ale i okoliczności. Rzeki nie wypełniały się już tak obficie i być może część irygacyjnej maszynerii zaczęła zawodzić.
Zmianie ulegały również szlaki handlowe, które z kontynentu przenosiły się nad morskie fale. Wspaniały Angkor wyludniał się, a jego świetlistość stopniowo nakryły liście otaczającej go natury. Tętniące życiem miasto ucichło, zasnęło, a ludzie na wieki o nim zapomnieli.
Dziś, bogatsi w historyczną wiedzę, lecz stale otoczeni ludzką pychą, wierzymy, że jesteśmy panami tej pięknej planety. Po raz kolejny generujemy niejeden kryzys w naszym ziemskim otoczeniu. Chcemy regulować to, co od wieków regulują siły natury. Myśleliśmy, że następna rewolucja przemysłowa, następne odkrycia i zdobycze nauki zapewnią nam nieśmiertelność.
I po raz kolejny okazuje się, jak bezradni stajemy się wobec dumy natury, silniejszej od ludzkiej. Limit prób już wykorzystaliśmy i tylko wspólnie – nie kolejną wojną czy rewolucją, lecz współpracą – możemy ocalić nasze „Angkor World”.
„Bagaż podręczny” – cykl felietonów Przemo Łukasika
Felieton powstał w ramach cyklu „Bagaż podręczny”. Czym jest ten bagaż? To mój podstawowy zestaw, który towarzyszy mi w każdej podróży. Nieważne, czy to wyjazdy służbowe, czy prywatne – bagaż podręczny jest niezbędnym minimum, którego nigdy nie rozpakowuję do końca i który często czeka na kolejną wyprawę. Oprócz szczoteczki do zębów zabieram zawsze aparat fotograficzny i buty do biegania. Po powrocie bagaż podręczny zawsze wydaje się cięższy, bo wypełniają go zapachy, smaki i wspomnienia. Czasem dzieje się tak za sprawą ciężaru przemyśleń i uczuć, które transportuję tysiące kilometrów, a które zawsze są bazą do wniosków i refleksji, że mój świat nie zawsze jest światem innych.
Przemo Łukasik Urodził się w Chorzowie w 1970 roku. Ukończył Wydział Architektury na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Studiował również w Ecole d’Architecture Paris-Villemin w Paryżu. Następnie pracował w berlińskim studiu P.P. Pabel Architekten oraz w paryskich biurach Jean Nouvel Architecture i Odile Decq / Benoit Cornette. W 1997 roku wraz z Łukaszem Zagałą założył autorską pracownię architektoniczną Medusa Group. Uprawia triathlon i fotografuje. Na łamach „Design Alive” publikuje cykl felietonów pt. „Bagaż podręczny”.