Edukacja, za sprawą pandemii koronawirusa, stała się nieprzezroczysta. Zaczęła dziać się na oczach. Na oczach osób, które dotąd nie mogły lub nie chciały mieć do niej bezpośredniego dostępu – rodziców, rodzeństwa, małżonków, partnerów/partnerek czy dzieci. Odbywa się w domach, w tym samym czasie, co praca, przy mocno przeciążonych łączach i z jednego komputera. Została pozbawiona konkretnych godzin, odpowiednich budynków, specjalnego ustawienia sali, licznych rekwizytów i kostiumów, a także wielu typowych dla niej rytuałów. Przestała też pełnić wiele innych funkcji, których to zresztą w codziennym myśleniu o szkole często nie dostrzegaliśmy. Przestała pełnić rolę miejsca opieki, rozrywki czy spotkań towarzyskich.
Marzec 2020 roku, ten marzec, stał się miesiącem kluczowym również dla polskiej edukacji. Od 12 marca 2020 roku Jarosław Gowin, ówczesny minister nauki i szkolnictwa wyższego, zawiesił prowadzenie stacjonarnych zajęć dydaktycznych na uniwersytetach i w uczelniach wyższych. Kilka dni później, od 16 marca 2020 roku, decyzją Dariusza Piontkowskiego i Ministerstwa Edukacji Narodowej zajęcia stacjonarne zostały wstrzymane już we wszystkich szkołach w Polsce i na wszystkich etapach edukacji. Oto nastał powszechny czas onlajnu. Nie oznacza to oczywiście, że ruchy te były nieprzewidziane czy zaskakujące. Przeciwnie. Wyraźnie zapowiadały je chociażby wcześniejsze decyzje pojedynczych miast (np. Poznania) lub ośrodków akademickich (np. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu Warszawskiego bądź Uniwersytetu SWPS). Można było się ich także bez trudu domyślić, śledząc dotychczasowe scenariusze działań podejmowanych na całym świecie. Nie oznacza to również, że były zbędne, niepotrzebne czy niesłuszne. Pandemia wirusa SARS-CoV-2 wymogła bowiem na nas konieczność (niemal) natychmiastowego reagowania, bez przywileju prowadzenia długoterminowych namysłów, obserwacji czy diagnoz. Takie wszak prawa czarnego łabędzia (lub szarego nosorożca, by pogodzić ze sobą opinie różnych komentatorów i komentatorek). Skutki tych decyzji będą jednak rezonować w naszej rzeczywistości jeszcze przez długi czas.
Chciałbym przy tym zaznaczyć, że słowa „skutki” i „rezonować”, użyte przeze mnie w poprzednim zdaniu, bynajmniej nie są przejawem mojego lamentu. Nie mają także negatywnego zabarwienia. Nie są też wyrazem mojej nadziei na pozytywną w istocie rewolucję. Są tak neutralne jak tylko można to sobie założyć. Dlatego właśnie uznałem za szczególnie konieczne, by się z nich wytłumaczyć. Myślenie o pandemii i jej potencjalnych konsekwencjach, zwłaszcza w kontekście rodzimej edukacji, często uruchamia w nas bowiem skrajne narracje. Z tego właśnie powodu tocząca się aktualnie debata na ten temat kształtowana jest najczęściej przez dwie opozycyjne względem siebie perspektywy (wobec których powinniśmy się w jakimś stopniu usytuować) – szansa albo zagrożenie, sukces albo porażka, wzlot albo upadek, postęp albo zniszczenie, bunt albo konformizm, stałość albo chwilowość, dostosowywać się albo kontestować. Powinniśmy jednak pamiętać o tym, że często to sama polaryzacja, zresztą jak wiele innych binarności, bywa zasadniczym źródłem, zasadniczą przestrzenią wielu naszych nieporozumień. Nie mówię oczywiście o tym, że wszyscy powinniśmy stać się nagle obojętni wobec zdarzeń, które (co najmniej) od kilku miesięcy nieustająco zachodzącą wokół nas, choć chyba lepiej powiedzieć – poza nami. Przeciwnie. Obecna sytuacja wymaga od nas daleko idącej zmiany w samych sposobach myślenia o tych zdarzeniach.
Doskonale zdaję sobie sprawę tego, jakie mogą być negatywne skutki edukacyjnego lockdownu. Konieczność dostępu do (nowych) technologii powiększy i tak już coraz bardziej wyraźne dysproporcje pomiędzy uczniami/uczennicami i studentami/studentkami. Uprzywilejowane okażą się najpewniej te osoby, które pochodzą z zamożniejszych domów, mają lepszą (lub w ogóle) pracę, są bardziej biegłe pod względem technologicznym, wpisują się w różnorakie systemy opieki. Pogłębi się też hegemonia największych cyberkorporacji, co w konsekwencji da im jeszcze sprawniejsze niż dotąd narzędzia kontroli. Z drugiej jednak strony widzę również te bardziej pozytywne aspekty masowego przejścia na onlajn. Proces ten w rezultacie może bowiem przyczynić się do weryfikacji dotychczasowych programów nauczania, a nawet namysłu nad istotą (polskiego) systemu edukacji jako takiego. Może także pomóc zdywersyfikować ofertę dydaktyczną, uniezależniając ją choćby od miejsca zamieszkania czy innych lokalnych usytuowań bądź uwikłań. Może przyczynić się ponadto do zwiększenia powszechnej świadomości na temat roli, jaką w szkołach i uniwersytetach powinny odgrywać umiejętności i kompetencje cyfrowe, często dotąd marginalizowane (zwłaszcza) w praktykach edukacyjnych. Wydaje mi się jednak, że ten rodzaj binarnego myślenia o skutkach pandemii – lepiej już było, lepiej jeszcze będzie – często prowadzić nas może do nadmiernych uproszczeń. Obecna sytuacja rozbiła bowiem edukacyjne status quo, tym samym całkowicie zmieniając punkt odniesienia. Bo co jeśli wcale nie mamy innego wyjścia? Bo co jeśli moment, w którym właśnie się znajdujemy, wcale nie jest przejściowy?
Często patrzę na pandemię wirusa SARS-CoV-2 jako na wydarzenie, które powiedziało nam wszystkim jedno wielkie „sprawdzam”. Zwłaszcza w kontekście (myślenia o) edukacji. Od marca 2020 roku edukacja w Polsce (i to na wielką skalę) stała się bowiem nieprzezroczysta. Zaczęła dziać się na oczach. Na oczach osób, które dotąd nie mogły lub nie chciały mieć do niej bezpośredniego dostępu – rodziców, rodzeństwa, małżonków, partnerów/partnerek czy dzieci. Odbywa się w domach, w tym samym czasie, co praca, przy mocno przeciążonych łączach i z jednego komputera. Została pozbawiona konkretnych godzin, odpowiednich budynków, specjalnego ustawienia sali, licznych rekwizytów i kostiumów, a także wielu typowych dla niej rytuałów. Przestała też pełnić wiele innych funkcji, których to zresztą w codziennym myśleniu o szkole często nie dostrzegaliśmy. Ta przestała bowiem pełnić rolę miejsca opieki, rozrywki czy spotkań towarzyskich. Wszystko to spowodowało w rezultacie, że na obecną sytuację zaczęliśmy spoglądać niejako z dystansem. Nie jest tak jakbyśmy chcieli. Już – jeszcze. Albo – albo. Perspektywa ta jednak w moim przekonaniu przyczynia się do nadmiernej negacji. Negacji momentu, w którym – chcąc, nie chcąc – wszyscy się znajdujemy. Negacji spisującej go na straty. Negacji usypiającej czujność. Moment ten nie jest jednak tylko przystankiem, krótką chwilą, czymś, co na zawsze zniknie. Uporczywe czekanie na zmianę może tylko zaciemnić nasze pole widzenia. Już teraz bowiem zaczęło się wiele z tego, co przed nami. Nie mówmy więc o edukacji w czasach COVID-19. Mówmy po prostu o edukacji. Bez zbędnych dookreśleń.