– O sukcesie decyduje to, czy ma się swój styl i wybrało jakiś kierunek. Czy ma się własny smak, własną narrację… po prostu coś do powiedzenia i przekazania – mówi nam uznana fotografka wnętrz Kasia Gatkowska.
Od 35 lat mieszka w Amsterdamie, w apartamencie w starej kamienicy, charakterystycznej w krajobrazie tego miasta – wąskie uliczki, rzędy czteropiętrowych kamienic.
Jest gwar, dużo młodych ludzi i dużo się dzieje. Kasia Gatkowska wciąż płynnie mówi po polsku. Czasem zapomni pojedynczego słowa, po chwili jednak wskakuje ono na swoje miejsce.
Urodziła się z genem podróżniczki. Wybrała kierunek studiów, który miał pogłębiać jej fascynację egzotyką, a zawód sprawił, że jeździła po całym świecie. Spełniła marzenia i jako fotografka, i jako globtroterka. Do Polski nie wróciła i nie zamierza, co nie oznacza, że nie współpracuje z polskimi czasopismami i projektantami. Realizowała sesje choćby dla Marty Chrapki, założycielki pracowni Colombe.
Dziecko w samolocie
Urodziła się na Żoliborzu. Jej dziadek pracował w biurze architektonicznym. Był kreślarzem i potrafił bardzo ładnie rysować, więc przestrzenie już w dzieciństwie pojawiły się w jej życiu. Tata miał wykształcenie techniczne, inżynieryjne, ale był również fotografem amatorem. – A po mamie odziedziczyłam gen podróżnika – wspomina.
– Mama pracowała w PLL LOT i już gdy byłam sześciomiesięcznym niemowlęciem, zabrała mnie na pierwszą wycieczkę samolotem. Moi rodzice uwielbiali podróże. Odwiedziliśmy Indie, Chiny, Tajlandię. Coś, co było wówczas, w czasach komuny, niemal niemożliwe, stało się częścią mojego życia. I do dzisiaj nie umiem długo usiedzieć w jednym miejscu.
Wybrała arabistykę, nie mając sprecyzowanego pomysłu, co by chciała robić w przyszłości, a zależało jej na utrzymaniu kontaktu z tą fascynującą ją egzotyką. Wszystkim tym, co było inne od szarej, podporządkowanej politycznie Polski. W połowie studiów postanowiła wyjechać na wakacje do Londynu. Spakowała plecak, wzięła do kieszeni trochę gotówki i wyruszyła, by sprawdzić się w samodzielności.
Traf chciał, że wśród jej nowych znajomych był pewien Holender. Kończył właśnie studia, z nikim niezwiązany i pełen energii. – Zaproponował mi, żebym przeniosła się do Amsterdamu i zamieszkała z nim. Było w tym sporo szaleństwa i ryzyka, ale nasz związek przetrwał 11 lat.
Amsterdam
Jako nastolatka fascynowała się modą. Z lubością obserwowała sposób ubierania się mamy – fantazyjny, inny niż u przeciętnych Polek. W liceum po lekcjach wspólnie z przyjaciółką bawiły się w tworzenie oryginalnych kreacji. Kasia bardzo szybko polubiła się też z maszyną do szycia. – Do dzisiaj niekiedy do niej siadam, choć rzadko mam na to czas. A szkoda, bo to daje takie przyjemne poczucie zawieszenia w czasie. To jest doświadczenie niemal medytacyjne.
Kiedy zatem w wieku 22 lat przeniosła się do Amsterdamu, postanowiła poszukać szkoły ukierunkowanej artystycznie. Przyjęto ją do nowo powstałej licencjackiej Artemis Academie, oferującej kursy stylizacji wnętrz, mody i martwej natury. Jej portfolio spodobało się na tyle, że dostała się do niewielkiego grona studentów tej uczelni. I tam ukształtował się kierunek, w jakim ostatecznie postanowiła pójść.
– Od razu poczułam się tam na swoim miejscu. I bardzo szybko zaczęłam pracę również na planie filmowym, głównie przy projektach reklamowych. Robiłam stylizacje wnętrz i modowe. Z czasem moje zainteresowania zaczęły ewoluować w kierunku fotografii. Coraz częściej uczestniczyłam w sesjach fotograficznych, współpracowałam z bardzo ciekawymi holenderskimi domami mody. Wróciło do mnie całe moje dzieciństwo – mama zafascynowana modą i tata fotografią.
Pierwszy aparat, jaki kupiła, to był od razu Hasselblad. Prawdziwy, klasyczny. To – jak twierdzi Kasia – Rolls-Royce w świecie aparatów fotograficznych. I nim właśnie nauczyła się patrzeć na świat przez obiektyw. A w aparat Hasselblad patrzy się trochę inaczej, jak w lustro, dzięki czemu rodzi się dystans do obrazu, pojawia się wrażenie abstrakcji. Dla niej to była dobra szkoła, która pozwoliła jej stworzyć swój własny język w fotografii. Potem, gdy reguły gry w zawodzie się zmieniły i nadeszła era cyfrowa, kupiła aparat Nikon. Początki jej fotografowania nie wiązały się jeszcze z sesjami wnętrz. Pisma wnętrzarskie i świat designu nie grały wówczas tak wielkiej roli jak obecnie. Interesowała się nimi garstka smakoszy, ale pojawiły się inne zlecenia.
Po studiach wynajęła wraz z dwoma fotografami własne studio, w którym miała przestrzeń do ćwiczenia techniki i eksperymentowania ze światłem.
Włoszka z polskim nazwiskiem
Pierwsze ciekawe zlecenie przyszło z Japonii. Firma mody sportowej Onitsuka Tiger zaprosiła do współpracy kilku wybranych fotografów, którzy mieli przedstawić swoją konceptualną wizję jej wyrobów do magazynu „Made of Japan”, unikatowej publikacji poświęconej 60. rocznicy tej marki.
– Dla mnie było to cenne ćwiczenie. Tym bardziej że wtedy byłam jeszcze na etapie poszukiwania drogi między wnętrzami a martwą naturą. Dostałam więc całą stertę pudełek z butami, zamknęłam się na miesiąc w swoim studiu i zaczęłam z nimi eksperymentować. Miałam dużo wolności w wykreowaniu czegoś, co miało być moją wizją.
W tym czasie związała się z Roelem, który zapowiadał się na przyszłego mistrza kuchni, a wkrótce urodził się ich syn – Philip. Zbiegło się to z decyzją, by pójść w kierunku sesji wnętrz. A potem jej drogi skierowały się ku Włochom.
Propozycja współpracy przyszła najpierw od Elle Decor Italia, co wprowadziło Kasię w sam środek świata włoskiego designu. Zaczęła regularnie bywać w tym kraju, sesja za sesją, przez wiele lat. Potem pracowała także dla firm meblarskich i produkujących oświetlenie oraz dla architektów – aż w końcu uznano, że jest Włoszką o polskim nazwisku. Miała tam swoją drugą bazę. W tym czasie rynek pism wnętrzarskich eksplozywnie się rozwinął, architekci szukali sposobów, by pokazywać i upowszechniać swoje projekty, a Kasia wkroczyła do świata kreatywnych twórców, którzy upodobali sobie jej indywidualny język w fotografii. Bardzo ją to cieszyło.
– Rzeczywiście, często robię zdjęcia wnętrz twórców, ludzi kreatywnych, np. architektów czy projektantów mody. Tak się złożyło, że polubili sposób, w jaki przedstawiam ich świat, filtrując go przez siebie, swój punkt widzenia. Kontakt z nimi działa na mnie niezwykle stymulująco, więc ta współpraca ma też dla mnie wymiar podwójny. Czuję, że cały czas się rozwijam – opowiada Kasia Gatkowska
Światło na sesję
Kasia Gatkowska wypracowała swój rozpoznawalny, unikatowy warsztat, którego podstawą była potrzeba wejścia do wnętrza i poczucia jego energii. – Atmosfera jest ważna, ale wiele zależy też od światła. Właściwie to nim gra się we wnętrzach, w zależności od stron świata, pory dnia i pory roku. To ono jest moim punktem wyjściowym. Zupełnie inaczej sesja wygląda zimą, a inaczej latem, szczególnie kiedy jest wyjątkowo słonecznie. Każde wnętrze jest inne i potrzebuje innej wizji. Po wielu latach doświadczeń już intuicyjnie wiem, co się sprawdzi, a co nie. I czasem trzeba to światło samemu stworzyć, by zmienić perspektywę. Dodać lampy, żeby wykreować coś na kształt setu filmowego.
Zrealizowała już setki sesji dla magazynów wnętrzarskich z całego świata, architektów wnętrz czy firm. Najbardziej polubiła nietypowe zlecenia. Jak to od Patek Philippe, producenta szwajcarskich zegarków. Na przykład w Maroku robiła sesje do pisma tej marki, opowiadającego bardziej o sztuce, kulturze i historii niż o samych produktach. Fotografowała również najstarszą bibliotekę na świecie i przechowywane w niej tysiącletnie manuskrypty.
Boso po trawie
Do Polski Kasia Gatkowska nie wróciła i nie ma tego w planach. Pokochała żywiołowy i łatwy do pokochania Amsterdam. Z mężem i synem zamieszkali w starej dzielnicy graniczącej z centrum. Apartament urządzili na planie otwartym, z dużą ilością naturalnego światła. Mąż Kasi jest szefem kuchni, więc dla niego zaprojektowano przestronną, idealną do eksperymentowania kuchnię. Razem z przyjaciółką, fotografką mody, wynajęła nowe, przestronniejsze studio.
Pytana, co zdecydowało o jej sukcesie w świecie, w którym jest tak wielu dobrych fotografów wnętrz, odpowiada: – Myślę, że decyduje to, czy ma się swój styl i wybrało jakiś kierunek. Czy ma się własny smak, własną narrację… po prostu coś do powiedzenia i przekazania. Najważniejsze więc moim zdaniem jest to, żeby nie iść czyimiś śladami i stworzyć własny język estetyczny, ale ponadczasowy, by można było za jego pomocą przekazywać różne sensy. I nie sugerować się językiem osoby, którą się fotografuje, tylko filtrować go przez ten swój.
Dzisiaj Kasia mniej podróżuje niż kiedyś, ale tęskni za tym. Twierdzi, że wtedy aktywne są jej wszystkie receptory, że chłonie z nowego miejsca energię i pomysły, które ją napędzają. – W nowym miejscu czuję się jak dziecko, które biega boso po trawie. Chciałabym takich doświadczeń trochę więcej. W momencie, w którym już się jest znanym fachowcem, czasem trzeba podejmować decyzje pod kątem siebie, by iść dalej i się rozwijać. Na przykład pożegnać stałych klientów i poszukać nowych wyzwań. Najlepiej takich, które pozwalają znowu wsiąść do samolotu i posmakować odrobiny egzotyki.
Kasia Gatkowska
Urodziła się w 1966 roku i wychowała na warszawskim Żoliborzu. Na Uniwersytecie Warszawskim studiowała arabistykę, którą ukończyła na Uniwersytecie Amsterdamskim. Edukację kontynuowała na Academie Artemis. Pierwsze poważne zlecenia sesji zdjęciowych związały ją z Włochami, obecnie współpracuje z klientami z całego świata, również z Polski. Kasia Gatkowska mieszka z mężem i synem w Amsterdamie.