– Przez lata, zanim ugruntowałam swoją pozycję zawodową, mówiłam o sobie „projektant”. To mnie dziś samą szokuje, ale za słowem „projektantka” niewiele stało. Dziś najchętniej używam formy „projektanta”, bo nie jest zdrobnieniem. Jest równie mocna jak męski „projektant” – mówi w rozmowie z „Design Alive” Maja Ganszyniec.
W 2018 roku w „Design Alive” ukazał się duży wywiad z Mają Ganszyniec. Okazją do spotkania było jej zwycięstwo w Design Alive Awards w kategorii Kreator. W szczerej rozmowie opowiadała o swoim śląskim pochodzeniu, kolejnych projektach, nowym etapie życia, marzeniach i zmęczeniu. Wspominała, że były momenty, kiedy w ciągu dwóch tygodni musiała być na dwóch kontynentach, w czterech krajach, w sześciu miastach.
Przez ostatnie cztery lata dużo się zmieniło – zawirowania związane z lockdownem przewartościowały działanie wielu firm, jednak dla Mai ten czas to nie tylko pauza w podróżach, ale także kolejne etapy kariery. Zdążyła dostać siedem prestiżowych nagród, m.in. za projekty słynnych gorsecików dla Ceramiki Paradyż, mebli Sona dla Noti, lampy akustycznej dla Mute czy drewnianego krzesła Kos dla jej autorskiego brandu Nurt. Na pewno nie zmieniło się jej motto: „Nie szkodzić”. Zgodnie z tą zasadą od dekady prowadzi kompleksową działalność projektową.
Aby sprawdzić, na czym dziś koncentruje uwagę i co słychać w jej projektowym świecie, spotykam się z Mają na warszawskim Mokotowie, w kamienicy z widokiem na park Dreszera. Tu od 2018 roku ma siedzibę Maja Ganszyniec Studio. W słonecznym pokoju na stole lądują karafka z wodą i błękitne szklanki w towarzystwie sierpniowych malin i borówek. We wnętrzu nie ma żadnego zbędnego elementu: drewniany parkiet, meble, lustro – mam pewność, że w tym miejscu wszystkie przedmioty i materiały, nawet lniana biała koszula Mai, zostały wyprodukowane w duchu naturalności. Bo w jej przestrzeni wyczuwa się spójność i konsekwencję. Wyważony dyskurs ujawnia jej głęboką świadomość i pokorę wobec mechanizmów, jakie determinują świat kipiący od nadmiaru. Im dłużej rozmawiamy, tym bardziej ujawnia się coś jeszcze – odwaga i stanowczość w kreowaniu linii frontu zmian, jakie muszą się wydarzyć w podejściu marek do produkowania, ale także równego traktowania kobiet i mężczyzn. – To tylko kwestia czasu – prognozuje projektantka.
Maja Ganszyniec studiowała projektowanie wnętrz na ASP w Krakowie, ale bardzo szybko zorientowała się, że nie jest to miejsce, w którym znajdzie wszystko, czego intuicyjnie szuka. Był rok 2000, a Polska nie była jeszcze w Unii Europejskiej. Jej rocznik jako jeden z pierwszych mógł wyjechać na Erasmusa – ona trafiła do Mediolanu. Wzięła dziekankę i została – odbyła staż w studiu Alessandra Mendiniego, pracowała w studiu architektonicznym Luki Scacchettiego. Do Polski wróciła, żeby skończyć studia, bo wtedy odbywały się na zasadzie pięcioletniego bloku, i zaczęła pracę przy projektowaniu wnętrz. Szybko jednak przyszły myśli w rodzaju: „Co ja tu robię?”. Zrozumiała, że to nie jej droga, i złożyła aplikację na Royal College of Art w Londynie. Dostała się.
Miałam bardzo określony profil, wiedziałam, że chcę projektować przedmioty, pracować z przemysłem. W Wielkiej Brytanii nie ma rozwiniętej produkcji meblowej, od dawna, ze względu na koszty pracy, wszystko powstawało w Europie Wschodniej lub w Chinach. W Londynie w 2008 roku rynek designu skupiał się głównie wokół galerii, obiektów kolekcjonerskich, unikatowych. Prasa branżowa pisała najchętniej o projektach krytycznych, które raczej komentowały ówczesną rzeczywistość, niż tworzyły gospodarkę. To był bardzo odległy świat od realiów Polski, która dopiero budziła się do rozpoznania, czym jest design. Tak prowadziłam swoje prace na studiach, żeby mogło to być zrozumiane w naszych realiach. Wróciłam w 2009 roku, myśląc, że będzie na mnie czekać mnóstwo możliwości pracy, ale okazało się, że na działania jest jeszcze za wcześnie. Faktycznie byliśmy „Chinami Europy”, z czwartym na świecie przemysłem meblowym. Ale rozpoznanie wartości intelektualnej projektu czy rozumienie wartości brandu? Niestety. Nie było dla mnie pracy w zawodzie i mówiąc szczerze, głęboko zastanawiałam się, co będę teraz robić.
Zaczęłaś od współpracy z agencją strategiczną.
Zrezygnowałam z ofert pracy w Londynie i zaczęłam budować życie w Warszawie. W agencji strategicznej Touchideas byłam odpowiedzialna za procesy tworzenia nowych produktów i marek, ale na rynku, który rozumiał już te potrzeby, czyli FMCG (rynek dóbr szybko rotujących – przyp. red.). Koncentrowaliśmy się na rynku spożywczym, który był wtedy bardzo wdzięczny. Wymyślaliśmy świeże zupy, piwa rzemieślnicze – zaczynała się rewolucja żywieniowa, wchodził temat produktów świeżych, bez konserwantów. To był fajny moment, bo mogłam wykorzystać część moich umiejętności, np. przy projektowaniu opakowań, ale też nauczyć się całościowego spojrzenia na proces, co mi się bardzo dzisiaj przydaje. Wiele razy przeszłam przez proces tworzenia marki, łącznie z nazwą i opakowaniem. Pracowaliśmy nad spójnością i zrozumieniem relacji wszystkich elementów produktu. Były długie dyskusje o tym, jak smak świeżej pomidorowej odnosi się do tradycyjnych oczekiwań konsumentów, bo dwanaście lat temu zupa krem z bazylią to była rewolucja, normalnie jadło się ją na rosole, ze śmietaną i świderkami.
Tak naprawdę w Polsce cały czas balansujemy między światem tradycyjnym i nowym.
Pytanie, jak duża jest już grupa, która szuka tej świeżej zupy z bazylią. Czekałam, aż rynek produktów dojrzeje i pojawi się zrozumienie, że warto mieć swoje wzory, swoją markę. I oczywiście to jest generalizacja, było kilku świadomych graczy, ale trudno o tak małej skali mówić „rynek”. Produkowanie wzorów dla marek zagranicznych jest ryzykowne biznesowo, bo fabryki z dnia na dzień mogą się przenieść i trzeba będzie zwolnić 500 osób. Świadomość ryzyka, jakie niesie za sobą korzystanie z cudzych wzorów, pojawiła się dopiero jakieś siedem lat temu. W 2015 roku można było zauważyć, że przemysł się budzi, i od tego momentu mogłam w pełni wrócić do zawodu.
Pomogło Ci to doświadczenie strategiczne?
Każde doświadczenie jest po coś – to okazało się bezcenne. Nie potrafię policzyć, ile razy przyszła do naszego studia firma z prośbą: „Pani Maju, my byśmy chcieli, żeby Pani dla nas zaprojektowała kanapę”. Ja wtedy odpowiadałam: „Wspaniale, ale ja widzę, że najpierw Państwu trzeba pomóc z marką, z pozycjonowaniem, ze strategią wzorniczą, kolorystyczną, materiałową. Ja dzisiaj nie wiem, jaka ma być ta kanapa, bo nie wiem, kim Państwo są, i Państwo też nie wiecie”. Procesy strategiczne przeszliśmy z wieloma firmami, czasami na koniec firma mówiła, że jednak potrzebuje innego projektanta, i to było fair. Czasami jednak kontynuowaliśmy współpracę. Dziś już staramy się tego nie robić, to bardzo czasochłonne i jest więcej firm oferujących takie usługi.
Jak pogodzić ekologiczne, świadome podejście do współczesnego świata z uczestnictwem w rynku?
To mój codzienny dylemat już od wielu lat. Tak naprawdę wszyscy powinniśmy natychmiast przestać produkować i kupować przedmioty. Kiedy decydowałam o tym, co będę robić w życiu, nie było jeszcze dylematów związanych z nadmiarem. Urodziłam się na samym początku lat 80., w rzeczywistości, w której na rynku nie było nic. Wszyscy mieliśmy po równo, niewiele, kwitła lokalność, bo nie można było wyjeżdżać. Upcykling, recykling, swapping, czyli tzw. wymianki ciuchów czy mebli – te wszystkie nowe, modne trendy były już wtedy naszą rzeczywistością. To jest paradoks, ale brak, w którym się wychowaliśmy, był bardzo racjonalny.
Przyglądam się fenomenowi Marii Kondo, która uczy nas, jak robić porządek w mieszkaniu zalanym przez przedmioty, bo wszyscy mamy za dużo rzeczy.
Trudno mieć złudzenia, że to się szybko zmieni.
Myślę o mojej babci, która odeszła dwa lata temu w wieku 99 lat, że była to – nieświadomie – najbardziej środowiskowo odpowiedzialna osoba, jaką znałam. Nie kupowała nic nowego, miała własny ogródek, w którym hodowała sobie jedzenie, jadła jak ptaszek, nie podróżowała. Zimą ubierała się ciepło, żeby nie przegrzać domu. To było zupełnie inne pokolenie i inny stan umysłu. Tak właśnie powinniśmy żyć, jeśli chcielibyśmy w pełni odpowiedzialnie podejść do wyzwań dzisiejszych czasów. A my tak naprawdę wszyscy gramy w grę, która polega na tym, że mówimy o problemach klimatycznych, a jednocześnie jeździmy na wakacje na drugi koniec świata.
Pytanie, na ile to, co dziś uważamy za właściwe pod kątem odpowiedzialnego projektowania i produkowania, będzie właściwe za 10 lat.
Nie mamy pojęcia. Ludzkość rozwiązuje jeden problem, ale zaraz potem tworzy kolejne. W 1894 roku w Londynie nastąpił The Great Horse Manure Crisis, kryzys końskiego łajna. Ulice były sparaliżowane przez 50 tysięcy powozów i ogromną liczbę koni, które nie tylko trawiły, ale też padały – prawdziwa bomba biologiczna. Przewidywano wtedy, że miasta wkrótce utoną pod trzymetrowymi warstwami łajna. W 1912 roku na ulicach Londynu było już więcej automobili niż dorożek. Teraz my z kolei próbujemy pozbyć się z miast samochodów. Czasem wydaje nam się, że rozwiązujemy jakiś problem, ale dopiero za 20–30 lat dowiemy się, jaki problem przez przypadek stworzyliśmy. Bioplastiki obiecywały wspaniałą alternatywę, a teraz rozumiemy, że te nowe wynalazki są ogromnym problemem. Nie ma jak ich zrecyklingować, oddać do systemu, przerobić.
Jak zmieniało się podejście do projektowania w Polsce, odkąd jesteś tu aktywna zawodowo?
W Polsce dyskurs o świadomym projektowaniu zaczął się 10 lat temu. Zamek Cieszyn, prowadzony przez Ewę Gołębiowską, i Instytut Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie to były pierwsze instytucje, które mówiły o designie, wyjaśniając, co to słowo w ogóle oznacza.
Produkty kieruje się już do konkretnych grup społecznych, zawodowych, wiekowych. To musieliśmy nadgonić, ale dziś profilowanie pod odpowiedni styl życia jest już standardem. Projektowanie wszystkich produktów, nie tylko drogich, ale też tych najtańszych, mocno się sprofesjonalizowało. Teraz jesteśmy już na etapie, kiedy mamy te dobrze zaprojektowane, sprawne, podobające się i służące człowiekowi produkty. No i co dalej?
Dziś ważniejsze jest, czy można je odpowiedzialnie wyrzucić, kiedy już przestaną nam służyć.
Ja unikam tonu moralizatorskiego, ale jestem w takim momencie, że etyka staje się dla mnie ważniejsza niż estetyka. Wiadomo, że praktycznie nierealne jest prowadzenie bezkompromisowego trybu życia pod względem odpowiedzialności środowiskowej. Ja też nie jestem święta, kupuję nowe rzeczy, choć stosunkowo rzadko, ale za to podróżuję, latam samolotem, jeżdżę samochodem, trzymam pliki w wirtualnej chmurze. Trudno uczestniczyć w dzisiejszym życiu i nie tworzyć środowiskowych obciążeń. Jedyne, co mogę robić, to starać się rozpocząć dyskusję o kolejnym etapie projektowania, czyli jak zacząć projektować odpowiedzialnie. I to robię.
Dlaczego jeszcze nie jesteśmy w pełni odpowiedzialni?
Chodzi o przyzwyczajenie. Zarówno po stronie projektantów, producentów, jak i konsumentów. Szczególnie w Polsce nie jesteśmy gotowi, żeby płacić dużo za meble. Chociażby IKEA przyzwyczaiła nas do tego, że całkiem ładne produkty są jednocześnie bardzo tanie. Ale taki model biznesowy jest możliwy tylko wtedy, gdy sprzedaje się dziesiątki i setki tysięcy egzemplarzy.
I w efekcie konsument i rynek oczekują sofy w granicach 2500 zł.
A w tej cenie nie da się wyprodukować mebla, który będzie eksperymentalny, nieszablonowy! Po etapie minimalizmu weszliśmy w trendową amplitudę objętościowo pełnych brył meblarskich, barokowy, bogaty eklektyzm. Tak już jest, że mamy mózgi, które potrzebują endorfin, a one uruchamiają się, kiedy widzimy coś nowego. Nieważne, że to „nowe” jest co 20 lat takie samo. Pojawia się jednak pytanie: czy świadomie zaprojektowany mebel, który nie będzie wypełniony kilogramami pianki, ma dziś w ogóle szansę się spodobać i sprzedać? Trudno jest zważyć, czy ważniejsza jest praca 500 osób w fabryce, czy podążanie za ideą. To jest system połączeń, którego nie sposób lekceważyć.
Czy można dziś zdefiniować, co to znaczy świadomie zaprojektowany mebel?
Używamy takich pojęć jak zrównoważony czy świadomy rozwój, ale trzeba podkreślić, że następuje ciągła ich redefinicja. Parę lat temu to było łatwe – można było powiedzieć, że plastik jest zły, a drewno dobre. Teraz wszystko jest relatywne i bardzo zależy od kontekstu. Dziś moje stanowisko wobec drewna w produkcji jest takie, że jeśli w meblu widać drewniane elementy, jesteśmy w stanie go dotknąć, docenić, to możemy go użyć, bo jest szansa, że będziemy je szanować. Ale drewno powinno kosztować dużo. Dziś, przy tej skali produkcji, jeśli nie widać drewnianych elementów, należałoby z nich stopniowo rezygnować. To prawda, że drewno jest odnawialne, ale tempo wzrostu drzewa i tempo naszej konsumpcji to są dwie zupełnie różne prędkości, które nie mają szansy się spotkać.
Z drugiej strony mamy bardzo niewydajny i niewystarczający system odzyskiwania plastiku.
Na przykład IKEA ma bardzo rygorystyczny system śledzenia źródeł surowców, aby móc gwarantować, że nie ma w nim toksycznych elementów: metali ciężkich, zanieczyszczenia ołowiem albo rtęcią. Wymaga tego tzw. faktor traceability – jest on jednym z DNA firmy i dotyczy bezpieczeństwa chemicznego produktów, które mamy potem w domu czy biurze. Aspekt zdrowotny, czyli to, jak mebel we wnętrzu wpływa na nasze zdrowie, to temat, który dopiero wchodzi do gry. Na rynku kontraktowym są już wymagania takich certyfikatów i to wszystko wkrótce przyjdzie na rynek mebli domowych.
Pewnie nawet nie zaczynasz rozmowy z firmami, jeśli nie są gotowe na rozmowę o ekologii?
Ja nie jestem od zbawiania świata i design też tego nie zrobi. Nie można zrzucić odpowiedzialności na jedną grupę zawodową i nie da się wprowadzać zmian na siłę. Widzę rolę naszej grupy zawodowej jako bardzo edukacyjną. Rozmawiając z klientem, zawsze mogę mu wskazać alternatywne rozwiązania. Jeśli powie, że nie opłaca mu się to finansowo, to mam do wyboru albo podziękować za współpracę, albo dać mu produkt, jakiego potrzebuje, i spróbować przy kolejnym projekcie. Z niektórymi klientami zaczynamy od takich detali jak naczynia wielorazowe na stoisku targowym. Oczywiście jest to najmniejszy problem na świecie, ale wydaje mi się, że dobrze próbować wprowadzać choćby drobne zmiany, np. namawiać do użycia komponentów z lepszych źródeł. Nawet najmniejsza zmiana jest dla mnie sukcesem. Jeśli z dziesięciu produktów jeden uda nam się zrobić tak, jak naprawdę chcieliśmy, dla mnie jest to już powód do radości. Coś udało się zmienić! Nie widzę sensu w obrażaniu się na świat za to, jaki jest.
Wszyscy jesteśmy tak samo odpowiedzialni – projektanci i konsumenci.
My tu rozmawiamy o wpływie produkcji mebli na środowisko, a w tym samym czasie trzymamy dane w chmurze. W Stanach jest już dyskusja, czy ważniejsza jest woda pitna, czy woda do chłodzenia serwerów! To są dylematy. Nasze poletko projektowe jest pomijalne.
Masowa produkcja ma jednak kolosalny wpływ na rzeczywistość.
Segment najbogatszych ludzi w społeczeństwie nie musi się przejmować zmianami klimatu, bo ma tyle zasobów, że nie dotkną ich konsekwencje, które dosięgną ludzi najuboższych. Dlatego właśnie masowa produkcja jest miejscem, gdzie trzeba próbować coś globalnie zmieniać. Szansę na realną zmianę widzę w naszym rynku meblowym, kontraktowym, obejmującym biura, hotele. Funkcjonują tu najróżniejsze certyfikaty i normy, które trzeba spełnić: bezpieczeństwa chemicznego, trwałości, pochodzenia składników. Ten teren jest dla mnie jako projektantki najciekawszy. W obszarze nowych inwestycji deweloperskich, szczególnie biurowych, pojawiają się inwestorzy, którzy chcą certyfikować swoje budynki pod kątem zrównoważonego rozwoju. Robią to po to, aby inwestycja stała się bardziej atrakcyjna. Obserwuję, że ich świadomość rośnie. Wiemy już, że jesteśmy tym, co jemy, teraz zaczynamy też rozumieć, że jesteśmy też tym, w czym mieszkamy.
Czego konkretnie dotyczą te certyfikaty?
W budynku biurowym ludzie z założenia będą przebywać wiele godzin dziennie. Trzeba więc zagwarantować, że człowiek w zamkniętym obiegu powietrza jest bezpieczny – to znaczy również, że meble nie emitują żadnych substancji toksycznych. Na razie jest to wymóg dotyczący jedynie przestrzeni publicznych – kto o tym myśli, kupując sofę do domu? I tutaj wchodzimy my. Nie mamy wpływu na klienta indywidualnego, ale na rynek biurowy już tak. To jest ten odcinek rzeczywistości, w którym projektanci naprawdę mogą coś zrobić. Nasz ostatni projekt, który powstał dla marki Profim, spełnia wszystkie te wymagania. Przy produkcji krzesła Normo nie użyto ani odrobiny kleju, zszywek, chromu. Zaprojektowaliśmy je tak, żeby można je było bardzo łatwo i skutecznie rozłożyć na części pierwsze, na oddzielne surowce, i oddać do recyklingu. Normo powstało w połowie z recyklingu i jest w 96 proc. recyklingowalne.
To chyba meblarska awangarda?
Wyszliśmy bardzo do przodu, to pierwszy tego typu produkt na rynku. Już widzę, jakie jest nim zainteresowanie na bardziej świadomych rynkach Beneluksu. Tam już dziś jest oczywiste, że krzesła z klejoną pianką nie nadają się do odpowiedzialnie tworzonych miejsc pracy. To już nie te czasy. Jednocześnie produktów, które odpowiadają na tę świadomość inwestorów, jest na razie niewiele, i to też jest nasza przewaga konkurencyjna i biznesowa. Jest to także ryzyko dla firmy – ścieżka, którą wyznaczają pionierzy nie jest łatwa, trzeba iść przez dżunglę z maczetą. Nie ma szans nie popełnić błędów, robiąc coś pierwszy raz.
Jak dużo osób pracuje z Tobą przy procesie projektowym?
Projektanci są takim „walorem marketingowym”. Rynkowa wartość nazwiska jest elementem gry biznesowej, ale to jest tylko wierzchnia warstwa całej sytuacji. Projekt powstaje najczęściej z potrzeby biznesowej, na styku obszarów projektowych i technologicznych. Jeżeli proces ma nadrzędną ideę, to świetnie. Tak było przy tworzeniu tego produktu, innowacyjnego w konstrukcji, cyrkularnego, pracowało w sumie kilkadziesiąt osób. To jest gra zespołowa i zarazem otwarty proces, w którym jest mnóstwo niewiadomych. Działam w branży usługowej, jestem po to, żeby odpowiadać na potrzeby. W pewnym sensie to jest służba.
Czy jako projektantka doświadczyłaś szklanego sufitu?
Czy muszę odpowiadać na to pytanie? To jest oczywiste, wpisane w życie zawodowe każdej kobiety z naszego pokolenia i niestety także z pokoleń młodszych.
Mam dylemat w takich momentach, czy w ogóle mówić jeszcze o tej nierównowadze, bo jestem już tym tematem zmęczona. Tak samo jak wieloletnią potrzebą udowadniania swoich kompetencji. Znów – nie zawsze i nie wszędzie, ale trudno jest udawać, że mamy wszyscy równy start.
W jakich kontekstach szczególnie odczuwasz tę nierównowagę?
Na szczęście jestem już w miejscu, w którym nie odczuwam tego tak bardzo, ale w zawodzie pracuję 20 lat, w ostatnich latach bardzo aktywnie. Wypracowałam już pewien status, ale droga do tego miejsca była bardzo mozolna. Nadal w wielu sytuacjach jestem jedyną kobietą na kilkunastoosobowych spotkaniach. Wciąż się zdarza, a kiedyś było to nagminne, że jestem jedyną kobietą w pomieszczeniu oprócz pani asystentki na szpilkach. Tak wygląda rzeczywistość w ogromnej ilości zawodów. Kobiety muszą pracować ciężej i robić więcej, bo system zaprojektowany jest dla mężczyzn. Dopiero teraz niektóre kraje wprowadzają wolny dzień w miesiącu dla kobiet. Ja mam zespół w większości złożony z dziewczyn i wiem, że cykl menstruacyjny ma konkretne przełożenie ekonomiczne. Przy założeniu, że jeden dzień w miesiącu jest wolny, mamy 12 dni roboczych mniej w roku. To albo koszt osobisty i zdrowotny pracownicy, albo finansowy pracodawcy. System tego nie przewiduje. Czekam, aż zaczniemy o tym rozmawiać w Polsce.
Dopiero od niedawna powszechnie stosujemy żeńskie końcówki w nazwach zawodów.
Ja mówię o sobie „projektantka” dopiero od pięciu lat. Kiedy jeszcze nie miałam dorobku zawodowego, mówiłam o sobie „projektant”. To mnie dziś samą szokuje, ale za słowem „projektantka” niewiele stało. Aby podkreślić swój profesjonalizm, używałam męskiej formy, bo za nią szedł respekt. W formie żeńskiej funkcjonowała, o ironio, pani plastyk. Nie było znanych i uznanych kobiet w zawodzie, więc język odzwierciedlał rzeczywistość. W języku angielskim nie ma tego problemu, uwielbiam też hiszpański, w którym jest diseñador i diseñadora – co można by przetłumaczyć: projektant i projektanta. Po polsku „projektantka” brzmi jak zdrobnienie – to tak, jakby formą męską był „projektantek”. Ja bym chciała, żebyśmy używali form, które są na równi mocne.
W języku ukrytych jest mnóstwo klisz i pokładów nierówności między płciami.
To są zaszyte w języku kody zdrabniające i umniejszające. Nie stoi za tym zła wola, ale pokolenia przyzwyczajeń. I trudno to nadpisać.
Mamy profesjonalne studio – w warstwie realnej cechuje nas kompetencja – i chcę, żeby to było skorelowane z formami żeńskimi. Tym samym odwracam, redefiniuję warstwę językową, żeby już żadnej kobiecie nie przyszło do głowy mówić o sobie w formie męskiej. O mnie wszędzie w dokumentach piszą „wykonawca”. Wyobraźmy sobie, że mężczyzna miałby się podpisać w umowie w polu, w którym jest napisane: wykonawczyni, mecenaska, prezeska. Nie wyobrażam sobie tego. Wciąż wyrównujemy szalę, ale mam nadzieję, że już niedługo nie będzie rankingów kobiecych projektantek, architektek i cała dyskusja przejdzie na emeryturę. Chciałabym, żebyśmy mówili o płci tak, jak się mówi o kolorze oczu. Żeby to nie miało najmniejszego znaczenia, ale to jeszcze pewnie chwilę potrwa.
W 2017 roku zwyciężyłaś w Design Alive Awards w kategorii Kreator. Ta nagroda miała znaczenie dla Twojej dalszej drogi?
Zawód projektanta jest bardzo niszowy, wymagający. Moje pokolenie musiało swoje odczekać, żeby móc w Polsce pracować, a i tak nie jest różowo. Nie mamy jeszcze rynku samych gotowych, świadomych klientów. W zeszłym dziesięcioleciu często zastanawialiśmy się w tym naszym niewielkim gronie projektowym, czy my nie jesteśmy przypadkiem szaleńcami, czy nam się coś nie wydaje, czy doczekamy się zmian. Na szczęście mieliśmy jeszcze młodzieńczy entuzjazm, byliśmy przekonani, że wreszcie coś się przełamie i otworzy się rynek, nie będziemy musieli nikogo namawiać do naszych usług. Takie wydarzenia jak nagrody „Design Alive” były bardzo motywujące i miały też działanie uspokajające – że to, co robimy, jest zauważane, doceniane. To są symboliczne gesty, ale mają ogromną wagę, pomagają też zawodowo, dają legitymizację do dalszych działań.
Co się zmieniło u Ciebie od ostatniego wywiadu dla „Design Alive” w 2018 roku?
Świat się zmienił, pandemia pokazała nam, że nie wszędzie musimy być fizycznie, większość spotkań biznesowych z powodzeniem może odbywać się online. Moje studio zajmuje się bardzo fizycznymi rzeczami, więc byliśmy na home office tylko trzy miesiące. Potem stwierdziłam, że albo wracamy do studia, albo je zamykam. Mówiąc szczerze, mieliśmy dużo szczęścia i przeszliśmy pandemię dość stabilnie i zdrowo. Dla mnie to, że świat się zatrzymał i ograniczył konieczność ciągłych podróży, było zbawienne. W trakcie pandemii zrobiliśmy pełny rozwój produktu w Korei, jesteśmy w trakcie procesu w Australii, nie będąc tam nigdy, i wcale nie mamy zamiaru tam jechać, nie ma takiej potrzeby. Dzięki temu, że wcześniej bardzo dużo podróżowałam, mieliśmy wypracowany sprawny model pracy zdalnej, który dobrze zadziałał w czasie lockdownu. Dla mnie ogromnym wyzwaniem jest za to czas od marca tego roku. Przeraża mnie powrót do wyjazdów, a odmawianie podróży jest coraz trudniejsze. Tymczasem wiem, że niekiedy nie trzeba jechać na trzy dni do Rumunii, bo można to załatwić przez Zoom albo za pomocą kilku maili. To jest teraz dla mnie największe wyzwanie dobrze mi było bez latania samolotami.
Maja Ganszyniec
Urodziła się w 1981 roku w Tarnowskich Górach na Śląsku. Studiowała architekturę wnętrz na krakowskiej ASP (2005), design na Politechnice Mediolańskiej i design product w Royal College of Art w Londynie (2008). Jej nazwisko oznacza w branży najwyższą jakość i wyprzedzanie trendów, projektowanie dla nowego świata. Zanim w 2013 roku założyła własne biuro projektowe, współtworzyła i współprowadziła studio Kompott. Specjalizuje się w odpowiedzialnym projektowaniu mebli i produktów przemysłowych. Ma imponujące portfolio, które obejmuje takie firmy jak IKEA, Duka, Comforty, Ceramika Paradyż, Profim, Marbet czy Noti. Od 2020 roku pełni funkcję dyrektorki kreatywnej marki Profim, producenta mebli biurowych w Polsce, i jednej z marek skandynawskiej grupy Flokk. Jest również właścicielką niezależnej marki meblarskiej Nurt. W 2017 roku zwyciężyła w konkursie Design Alive Awards w kategorii Kreator. W tym samym roku Polski Instytut Wzornictwa Przemysłowego nagrodził ją tytułem Projektantki Roku.
Powiedzieli o Mai Ganszyniec
Magdalena Borowiec, dyrektorka ds. marketingu we Flokk
Maja najpierw analizuje, dopiero później idzie za tym design – przemyślany w każdym najmniejszym szczególe. Do tego ma niezwykłe wyczucie koloru, formy, trendów. Nasza współpraca była piękna, ale wymagająca. Tak jak pracuje się z wielkimi umysłami. Kiedy pierwszy raz spotkałam Maję, ponad trzy lata temu, nie wiedziałam jeszcze, że jest rozchwytywaną projektantką, ani nie znałam jej projektów dla innych firm. Wywodzę się z branży nieruchomości, nie kierowałam się więc jej rozpoznawalnością ani tym bardziej portfolio. Połączyły nas podobne wartości, odwaga i misja naprawiania świata poprzez przemyślane projekty, które mają nie tylko pięknie wyglądać, ale przede wszystkim dbać o nasze środowisko i zdrowie. Design krzesła Normo był tutaj jedynie formą dla przemyślanych rozwiązań, które pozwoliły marce Profim przejść od produkcji linearnej do cyrkularnej. Nie czułam u Mai ego wielkiego projektanta, ale ciekawość świata, ciepło, serdeczność, umiejętność słuchania, szukania kompromisów i przede wszystkim odwagę wybiegania w przyszłość, na którą nie zawsze rynek jest gotowy. Tu i teraz. Ale ta przyszłość szybko staje się teraźniejszością i nową normą.
Katarzyna Pardiak-Borowska, liderka produktu w Ceramice Paradyż
To niezwykle wrażliwa i uzdolniona projektantka, która podchodzi do swojej pracy z ogromną odpowiedzialnością oraz dbałością o detale. Wyróżnia ją skromność i autentyczność. Wierzy w sens tworzenia innowacyjnych, pięknych i ekologicznie odpowiedzialnych przedmiotów. W trakcie procesu projektowania wizja jej produktu jest spójna i konsekwentnie realizowana. Ponadto jest bardzo uważna w swoich działaniach, sprawdza szeroki kontekst nowego produktu, a jej obserwacje stają się podstawą do rozpoczęcia konkretnych prac. Maja jest wymagającą projektantką, która wprost dzieli się celnymi i spójnymi uwagami. Współpraca z nią była i nadal jest dla nas ogromną przyjemnością oraz bezcennym doświadczeniem. Zarówno w pracy Mai, jak i Ceramiki Paradyż nie ma miejsca na przypadki, dlatego to współdziałanie okazało się tak bardzo owocne. Razem stworzyliśmy przepiękne i ponadczasowe kolekcje płytek ceramicznych: Modernizm i Neve Creative. Profesjonalizm Mai sprawił, że osiągnęliśmy wspólnie założone cele. Te dwie wyjątkowe kolekcje – będące podróżami w czasie: do przeszłości z przedwojennymi gorsecikami oraz do przyszłości z redefinicją dekoracji – pozwoliły nam spojrzeć na projektowanie w zupełnie nowy sposób. Każda forma i struktura, każdy kształt, wzór czy kolor w obu projektach to świadome wybory projektowe, wynikające z głębokich przemyśleń.
Tomek Kuczma, projektant graficzny i ilustrator, prywatnie partner Mai Ganszyniec
Maja jest wizjonerką, która konsekwentnie dąży do ulepszania i usprawniania rzeczywistości za pomocą wszelkich dostępnych środków. W większości przypadków jej idee wyprzedzają zbiorową świadomość i realia rynkowe. Dlatego jej praca to w dużej mierze edukacja, poszerzanie świadomości klientów i konsumentów. Tylko w ten sposób możliwe jest tworzenie produktów powodujących realną zmianę – wprowadzających do rzeczywistości nową jakość i estetykę. Maja opiera proces projektowy na swojej wyjątkowej wrażliwości i szczerości. Dzięki ogromnej wytrwałości i wsparciu wspaniałego zespołu potrafi zrealizować projekty, które inni uznają za niemożliwe, a czasem wręcz szalone.