Miasto nie jest zwiedzane, lecz nabywane. W kufrze matrosa skórzany pas z Hongkongu spoczywa obok panoramy Palermo i zdjęcia dziewczyny ze Szczecina – zanotował w „Ulicy jednokierunkowej” Walter Benjamin, niemiecki filozof, teoretyk kultury, piewca koncepcji „flâneura” – „człowieka tłumu”, swobodnie przemierzającego kolejne metropolie świata i kontemplującego miejskie życie.
Tak jak marynarze z początku XX wieku, których uczynił Benjamin bohaterami jednego z rozdziałów „Ulicy…”, tak i XX–wieczni flenerzy docierali do Szczecina, miasta zagadki, historycznego skupiska rozmaitych narracji, gdzie od kilkuset lat mieszały się języki. Odkąd miasto przystąpiło do Hanzy w XIII wieku, przez wieki rozbrzmiewały w nim rozmowy po francusku, szwedzku, polsku, niemiecku, rosyjsku czy duńsku. Miasto co jakiś czas było „nabywane”, a jego najnowsza historia to kolejna warstwa do zapisania.
Dzisiejszy flener, przybywając do Szczecina (dawniej Stettina), może poczuć się jak w Paryżu czy Londynie. To nie żart! Gwiaździsty układ urbanistyczny, który jest znakiem rozpoznawczym miasta, przywodzi na myśl francuską stolicę. I choć historycy tego nie potwierdzają, krążą pogłoski, że to baron Georges Haussmann, projektant Paryża, stworzył też wizję urbanistyczną dla grodu nad Odrą. Coś w tym jest… W Paryżu istnieje jeden plac gwiaździsty, do którego zbiega się 12 ulic. Szczecin ma sześć takich placów, łączących osiem, sześć i pięć traktów. Dlatego miasto czasami bywa nazywane „Paryżem w mikroskali”.
Przemierzający Szczecin flener natrafi na wiele śladów, usłyszy o postaciach, które wielobarwnej i wielowątkowej opowieści o mieście nadają wyrazisty smak. Do galerii tej należą np. dwie caryce – urodziła się tutaj Katarzyna II, a duch żyjącej w XVII wieku Sydonii von Borck – jednej z najsłynniejszych czarownic – wciąż unosi się gdzieś ponad dachami kamienic. Z kolei istniejący do dziś Domek Grabarza był zamieszkiwany przez cmentarnego ogrodnika. Drewniana chatka powstała w 1928 roku, lecz tereny, na których stoi, sięgają czasów hugenockich i nieistniejącego dziś cmentarza.
Bo Szczecin to przykład miasta–palimpsestu, w którym możemy odkrywać kolejne warstwy, zaglądać pod powłokę tej najaktualniejszej historii. Spośród wydarzeń z ostatnich lat wyobraźnię miłośników sztuki rozpalały ślady prowadzące do słynnego romantycznego malarza angielskiego Josepha Mallorda Williama Turnera, prekursora impresjonistów, który w roku 1835 w drodze do Wenecji odwiedził Szczecin. Dopiero w 2006 roku w londyńskiej Tate Gallery odnaleziono 17 szkiców artysty, przedstawiających miasto. Tym samym Turner stał się drugim, po Edwardzie Burnie–Jonesie, słynnym brytyjskim malarzem, który poznał miasto nad Odrą i stworzył portret Sydonii von Borck.
Słynni malarze nie odwiedzili jednak wybudowanego jeszcze w XIX wieku Konzerthausu, gdzie wybrzmiewały utwory Wagnera, Mozarta, R. Straussa czy Brahmsa. Oddany do użytku w 1884 roku budynek został uszkodzony podczas nalotów samolotów alianckich w czasie hekatomby II wojny światowej, rozebrano go w latach 60. XX wieku. Dźwięki muzyki ucichły, zastąpione w którymś momencie przez hałas samochodowych silników. W miejsce Konzerthausu pojawił się bowiem… parking. Ponad pół wieku potrzebowało miasto, aby przestrzeń tę, „oddać” ponownie muzyce. A przecież Szczecin nigdy nie był muzyczną pustynią – np. w XIX wieku działał tu znakomity kompozytor i instrumentalista Johann Carl Gottfried Loewe, który doprowadził do wykonania wielu wybitnych dzieł w grodzie nad Odrą. To dzięki jego wysiłkom w Stettinie zabrzmiała „Pasja według św. Mateusza” i „Pasja według św. Jana” Jana Sebastiana Bacha. Loewe dyrygował też szczecińskim prawykonaniem IX Symfonii Ludwiga van Beethovena oraz światowym prawykonaniem uwertury koncertowej do „Snu nocy letniej” Williama Szekspira, skomponowanej przez Felixa Mendelssohna–Bartholdy’ego.
Słynna IX Symfonia Ludwiga van Beethovena na początku września tego roku zabrzmiała ponownie w tym samym miejscu Szczecina, gdzie kiedyś wznosił się Konzerthaus, a dziś góruje nad okoliczną zabudową nowy gmach Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza. Jego forma, przywodząca na myśl górskie szczyty (co zrozumiałe przy takim patronie!), wyzwala emocje i prowokuje do dyskusji.
Muzyczna świątynia, zamknięta w nieprzejrzystym gmachu ze znakomitą akustyką, to – także w sensie muzycznym – idea czysta, niezwykły sposób artykulacji bryły. Efemeryczna i podkreślająca swój charakter bielą elewacji działa na zmysły tak mieszkańców jak i flenera, który dostrzeże ją już z daleka. Sąsiedztwo, jakim mogą cieszyć się XIX–wieczne kamienice przy ul. Małopolskiej (dawnej Augustastrasse), to przygoda porównywalna z wizytą w kosmosie – obiekt wśród ceglastych budynków przywodzi na myśl futurystyczne konotacje. Kształt budynku to w pewnym sensie wyłaniająca się bryła, mogąca kojarzyć się nie tylko ze szczytami górskimi, ale i oceaniczną górą lodową, swobodnie dryfującą pomiędzy wzburzonymi falami. Falami dźwięków i falami doznań.
Pamiętajmy, że miasto realizuje wizję Floating Garden – Pływającego Ogrodu. – Nowoczesnej, ekologicznej metropolii, która stwarza swoim mieszkańcom warunki do rozwoju zawodowego i do realizacji swoich pasji, także tych związanych z kulturą – podkreśla Piotr Krzystek, prezydent miasta. Nowa Filharmonia jest jednym z jej elementów.
Wróćmy do niecodziennej bryły, która po zmroku zamienia się w oświetlony zamek. Fasada jest wypełniona tysiącami lamp ledowych, które umożliwiają iluminacje. Prześwietlenie budynku na co dzień nie jest jednak potrzebne, choć wieczorami oświetlony śnieżnobiałą barwą gmach sprawia wrażenie, jakby otaczała go delikatna mgiełka. Gdy już zaspokajamy zmysł wzroku, pomyślmy o geometrycznym rytmie, na jaki postawili architekci z Estudio Barozzi Veiga.
Budynek został w pewnym sensie „skomponowany” podobnie jak dzieje się w muzyce: z prostych dźwięków powstaje piękny utwór muzyczny, z geometrycznych form wyłoniła się bryła, ze swoją intrygującą narracją. Pod tą „skórą” Filharmonii, śnieżnobiałą fasadą, kryje się perfekcyjna całość, z najważniejszą przestrzenią, czyli salą symfoniczną, której ściany i sufit (łącznie 2 500 mkw) pokryte są unikatowymi, złotymi elementami z szlagmetalu o wymiarach 14 x 14 cm. Każdy z nich został przyklejony do ściany przy pomocy… pęsety.
Obiekt został zaprojektowany tak, aby pełnił nie tylko funkcje służebne wobec muzyki, ale również otwierał się na inne dziedziny. Istotną rolę odgrywa część wystawiennicza, mieszcząca się na najwyższym piętrze budynku. Jest zwieńczona nietypowym sufitem, odzwierciedlającym dach widziany z zewnątrz. Ogromna kubatura holu głównego nie przytłacza, a na każdą z czterech naziemnych kondygnacji prowadzą spiralne schody. Piętra mają inną wysokość, więc każdy element schodów wykonano oddzielnie. Hol o powierzchni 700 mkw to naturalna scenografia do wydarzeń z pogranicza muzyki, teatru i wszelkich działań performatywnych.
Bryła Filharmonii pozostaje w bliskim sąsiedztwie z powstającym na Placu Solidarności Centrum Dialogu Przełomy, gdzie kolejnych warstw będziemy poszukiwać już nie we wnoszącej perspektywie horyzontalnej, sięgającej szczytów, lecz jej zaprzeczeniu. Wejdziemy w głąb ziemi, zanurzając się w głosach, opowieściach, zapamiętanych obrazach. Ale to już zupełnie inna historia.
Dziś, po powrocie z wojaży, być może wśród pamiątek odnajdujemy zdjęcie… filharmonii ze Szczecina. Albo zanotowane gdzieś na skrawku papieru pytanie: czy na prezentowanych w Tate Gallery szkicach Szczecina znalazłby się nowy gmach Filharmonii im. Karłowicza, gdyby Turner rzecz jasna miałby szansę ją zobaczyć…