– Dotyk to ostateczna weryfikacja. Dotknij go bardziej, obejmij całą dłonią. Obmacaj. Poczujesz wtedy to wszystko, co ja włożyłem, rzeźbiąc tę formę. Czasem nawet zamykając oczy, żeby tylko czuć – mówi Marek Cecuła. Spotkanie z nim to kontakt ze zjawiskiem. Prawdziwym artystą i ładunkiem emocji, jakie w sobie nosi. Intensywnych i niejednokrotnie bolesnych.
Marek Cecuła, artysta-ceramik, ma 73 lata i właśnie poznaje siebie w nowej sytuacji. Osiadł na wsi, a zawodowo znalazł miejsce w ćmielowskiej Fabryce Porcelany. Po nomadycznym, miejskim życiu na czterech kontynentach, poznał swoje korzenie, zatoczył koło i jest w punkcie wyjścia. Jednak zupełnie inaczej, bo z bagażem doświadczeń, rozpoczyna kolejny etap. Żyje i pracuje z projektantką Edytą Cieloch (48 lat). Wspólnie spotykamy się w Ćmielów Design Studio, gdzie Marek Cecuła pełni rolę dyrektora artystycznego. To unikalna pracownia wzornicza działająca jako element Polskich Fabryk Porcelany „Ćmielów” i „Chodzież”. By dotrzeć do pracowni, gdzie czeka na nas Edyta, przechodzimy przez magiczne pomieszczenia fabryczne. Białe multiplikowane formy nadają rytm halom, pochylone kobiety pędzelkami taśmowo nanoszą wzory, mężczyźni w przyprószonych białym pyłem koszulkach przekładają, rozlewają, dzielą i formują jasnoszarą masę. Czuć ciepło od pieców, które prawie nigdy nie gasną. Między tradycyjnymi wzorami wyłapuję charakterystyczne, współczesne formy, które wyszły spod ręki Marka i jego zespołu – znak nowego etapu w dziedzictwie ćmielowskiej porcelany.
Marek Cecuła. Spotkanie w Ćmielowie
Umówiliśmy się na rozmowę z Markiem, Edyta jest z nami i pomaga przypomnieć daty, odnaleźć w internecie zdjęcia obiektów, o których akurat mówi Marek. Na koniec udaje mi się zadać jej kilka pytań, jest przecież tak blisko Marka i jego energii. Przenosimy się z atmosfery wspomnień i jedziemy do nich, na wieś kilkanaście kilometrów od Ćmielowa. Tam Marek Cecuła pokazuje mi porcelanowe archiwa, a Edyta swoje obrazy. Niedawno wróciła do malowania. Wkoło cisza, zieleń, kwilenie piskląt i zapach świeżo skoszonej trawy. Mają spore obejście. Prawie dwa hektary, dwa stawy, dwa łabędzie. Kury, koty, kaczki i psy. Właściwie od psa wszystko się zaczęło. Kiedy mieszkali obydwoje w Kielcach, Edyta przejęła psa odebranego właścicielom za złe traktowanie. Szukali domu z ogrodem, a trafiło się im całe gospodarstwo. I zupełnie nowe życie.
Jak radzisz sobie jako gospodarz?
Marek Cecuła: – Radzę, nie radzę… Mam człowieka, który się opiekuje inwentarzem. Sam nie potrafiłbym tego robić. Byłem widocznie naiwny. Chciałem mieszkać w naturze, ale nie wiedziałem, ile to wymagań. Wszystko się psuje, niszczy, zarasta, choruje. Ciągle trzeba dbać i odnawiać. To jest dla mnie absolutnie zaskakujące i nowe. Do tej pory pracowałem z ceramiką, była tylko prosta relacja między mną a materiałem. A teraz działam z naturą, która ma swoje bardzo wysokie wymagania. Odpowiadam ta te potrzeby, jak potrafię. Z chęcią. Edytka jest ze mną i pracujemy razem. Sadzimy, czyścimy. Ona ma obsesję obcinania. Chodzi i ujarzmia naturę. Czasem mówię: Niech rośnie, zostaw.
Zawsze kreatywność wkładałeś w tworzenie dla innych. Robiłeś przedmioty, które miały służyć ludziom. Pierwszy raz wkładasz swoje siły w tak duże przedsięwzięcie, które jest dla Ciebie, dla Was. Czy widzisz różnicę?
Szybko przyszło mi odnalezienie się w roli właściciela ziemi, choć poczucie powiązania z naturą przychodzi do mnie dopiero teraz. Budzi się we mnie troska i odpowiedzialność za stworzenia, które są wokół mnie. To jest ładne i motywujące i to mi dobrze robi. Całe życie mieszkałem w wielkich miastach – Nowy Jork, Londyn, Tel Awiw. Wcześniej było intelektualne pojmowanie świata, czyli urbanistyka, ludzie, społeczeństwo, socjologia, a teraz natura, zwierzęta, własna ziemia i mój stosunek do tego. Tego nie zaznałem nigdy przedtem. Wędrowałem, nie mając niczego prócz walizki.
Czy nie wydaje Ci się, że dopiero to jest ważnym zajęciem? Że sztuka i ładne przedmioty to błaha i niepotrzebna sprawa?
I jedno, i drugie są ważne i zaspokajają zupełnie inne potrzeby. I ja w dalszym ciągu chcę robić rzeczy piękne tak długo, jak będę miał do tego siłę. Jak moja kondycja się zmieni… będę robił coś innego. Ale nie zagłębiam się w to, bo przyszłość jest dopiero do odkrycia.
Marek Cecuła. Byłem młody i spragniony życia
Moje życie zawsze było spontaniczne, gdziekolwiek postanawiałem zostać, to były decyzje podejmowane pod wpływem chwili. W moim życiu nic nie było planowane. Od momentu wyjazdu z Polski, gdy miałem 16 lat. Nie wiedziałem, czy wrócę, czy nie.
Dlaczego wyjechałeś z Polski?
Wydawało mi się, że życie jest gdzieś poza granicami. W latach 60. w Polsce nie było fajnie. Byłem młody i spragniony życia i doświadczeń. Słuchałem Wolnej Europy. Byłem „reakcjonalny” w kontekście socjalistycznym. Byłem w harcerstwie, otworzyłem pierwszą drużynę w Kielcach. Jeździłem autostopem po Polsce. Potem powiedziałem: „Dosyć!”. Matka jakoś załatwiła mi paszport, chociaż w tamtym czasie było to bardzo trudne. Była lekarką-urzędniczką, pracowała w sanepidzie. Kończyłem wtedy liceum plastyczne. Miałem pięć dolarów w kieszeni i nie myślałem o powrocie.
Byłeś przecież jeszcze dzieckiem. Rodzice Cię ot tak puścili?
Ojciec już wtedy nie żył. Zmarł w ’58 roku. Już wcześniej chcieliśmy wyemigrować z Polski. To był taki moment, że… trzeba było wyjeżdżać. [Markowi grzęźnie głos w gardle – przyp. red.] Matka była wcześniej w Izraelu, załatwiła wszystko, a gdy wróciła, ojciec zmarł. Całe plany upadły. Ale ja już widocznie miałem wkodowany ten wyjazd.
Po tygodniu kręcenia się po Europie, bo ileż można żyć za pięć dolarów, postanowiłem, że nie wracam do Polski. „Mam wujka w Izraelu. Jadę!”. Wysłałem telegram, żeby mi wysłał do Neapolu bilet na statek. Jakoś zjechałem na południe Europy… Nie wiem, jak. Nie pamiętam nawet, gdzie spałem. Mam blackout.
Jak przyjął Cię młody kraj – Izrael?
W Tel Awiwie czułem się jak w domu. Na okręcie już wszyscy mówili po polsku. Lata 50. to była wielka fala emigracji Żydów z Polski. [Po odwilży w ’56 roku MSW wydawało masowe pozwolenia na wyjazd do Izraela. W ich miejsce migrowali Żydzi z ZSRR – przyp. red.]. Tam zacząłem karierę. Zacząłem uczyć się od różnych ceramików z doświadczeniem. Trafiłem potem do wojska na trzy lata, a stamtąd do kibucu i żyłem tylko z tego, co potrafiłem zrobić własnoręcznie. Pracowałem też dla społeczności, bo takie były zasady. Ale zawsze byłem związany z kulturą i sztuką. Byłem nawet przewodniczącym kultury w kibucu w Galilei koło Nazaretu. To były lata 60. i 70. – czas hipisowski, bardzo dla nas ważny. W pewnym momencie odeszliśmy z kibucu i stworzyliśmy własną komunę w Binyaminie.
Kto kryje się za słowem „my”?
Ludzie, którzy mieli w głowie to samo, hipisowskie myślenie. To był bardzo ciekawy, dynamiczny moment. Potem Izrael był dla nas niewygodny, a my dla Izraela. Byliśmy przecież pacyfistami. A tu wojsko i nieustanne konflikty. Więc wyjechaliśmy do Brazylii. Mieliśmy tam znajomych z dużymi posiadłościami. Dali nam kawałek ziemi, powiedzieli, żebyśmy zbudowali sobie swój kibuc w Brazylii. No to: „Dawaj! Jedziemy do Brazylii!” Okrętem z Nicei płynęliśmy do Rio de Janeiro dwa tygodnie.
W Brazylii pracowałem w fabryce porcelany Schmidt, jednej z największych w kraju. Znajomi, do których przyjechałem, znali właścicieli, a ponieważ znałem się na ceramice, zatrudnili mnie. Będąc jeszcze w Izraelu marzyłem o tym, żeby pracować w tym materiale. W Brazylii zetknąłem się z porcelaną po raz pierwszy. Tworzyłem i przemysłowe formy, i dużo tzw. „art work” [Rok 1979. Mowa o rozpoczęciu cyklu „Archeologia przyszłości” – przyp. red.]. Fascynowała mnie ceramika, która przechowuje informacje.
Co za 300–1000 lat archeologom powie nasza, dzisiejsza porcelana?
Ewaluacja poziomu cywilizacji jest badana poprzez fakty fizyczne. Przez ceramikę szczególnie. Po kataklizmie, wybuchu jądrowym zostanie właśnie to. Ceramika przetrwa ogień i wodę. Nie wiem, co na nasz temat powiedzą w przyszłości. Ja zostawiam bardzo dużo, żeby opowiedzieć o naszych czasach. Dzisiaj daję sygnały dla przyszłości. Nasza codzienna porcelana opowie o naszym poziomie estetycznym, o tym, że potrzebujemy piękna! Piękna, które nas buduje i pomaga nam żyć. Codziennie. Chcemy się tym napoić, nasycić. Dlatego moje obiekty w swoim wyglądzie i dotyku mają siłę, która pozostawia w emocjach ślady. Dużo o tym myślimy w studio. O tej relacji między człowiekiem a obiektem. Pracujemy nie tylko po to, by robić rzeczy użytkowe, mamy też filozofię i ideologię. Myślimy o rzeczach i widzimy, co się dzieje w naszej cywilizacji, w kulturze. Wszystko przechodzi w elektronikę, staje się wirtualne. Tracimy kontakt fizyczny z obiektem. Stukamy i głaskamy w ekrany. Więc myśląc o tym, że zanika fizyczny kontakt z materiałem, traktujemy ceramikę jako misję. Tworzymy obiekty stymulujące dotyk, który jest niesamowicie ważny. Jest ostateczną weryfikacją. Idziesz kupić koszulę. Patrzysz – ładna. Ale pocierasz między palcami tkaninę i w ten czas już wiesz, czy ci się podoba. I u nas tak jest. Możesz dotknąć pobieżnie, ale mówimy: „Nie. Dotknij go bardziej, obejmij całą dłonią. Obmacaj. Poczujesz wtedy to wszystko, co ja włożyłem, rzeźbiąc tę formę. Czasem nawet zamykając oczy, żeby tylko czuć. I ten obiekt powtarza tobie emocje, jakie były w tę formę włożone”. To jest głębsze.
Kwestia dotyku to tylko ułamek naszej filozofii
Kwestia dotyku to tylko ułamek tej naszej filozofii. Do dla nas bardzo wartościowe rzeczy, bo my naprawdę wgłębiamy się bardziej, niż tylko w zrobienie dzbanka, żeby dobrze wyglądał i dobrze wylewał herbatę. Robimy rzeczy, które budują relację między człowiekiem a obiektem, materiałem a dotykiem.
Wracam do Twojej podróży. Co popchnęło Cię do Nowego Jorku?
Jestem niecierpliwy. Brazylia to jednak był dla mnie koniec świata. Oczywiście ta muzyka, fantastyczni ludzie, jedzenie! Mieszkałem w Kurytybie, pięknym miejscu, ale czułem, że świat jest gdzieś indziej. Zaczęły się lata 70. nasza komuna zaczęła się rozpadać, ludzie pozakładali rodziny, rodziły się im dzieci. No więc ja z moją kobietą, Lenny chyba nie była jeszcze wtedy moją żoną, mówimy: „Jedziemy do Stanów”. Poznałem Lenny jeszcze w Izraelu, była Amerykanką. W Stanach była jej rodzina. Pojechaliśmy wpierw do Waszyngtonu do jej siostry, potem wylądowaliśmy w Nowym Jorku w SoHo. To był rok ’76 i wszystko zaczynało się tam tworzyć. Po prostu szedłem ulicą i czułem tę energię. Wiedziałem, że tam trzeba zostać. Tylko jeden dzień wystarczył na decyzję. Przez kolejne 38 lat mieszkałem tam na 107 Sullivan Street. Otworzyliśmy malutkie studio „Modus Design”. Robiłem wtedy rzeczy już półprzemysłowe. Bielutkie. A w Stanach stale panował gruby, gliniasty „hand made”. Moje rzeczy były jakieś takie… europejskie. Sklepy nie chciały tego ode mnie kupować. Nikt tego nie rozumiał, że ja to robiłem ręcznie, bo nie było na tym śladu palców. Otworzyliśmy więc własne miejsce. Nasz lokal był kiedyś sklepem na poziomie ulicy, miał miejsce na mieszkanie, studio i malutką witrynę. Wstawiłem kilka bielutkich obiektów i następnego dnia już ludzie pytali. Zaczęło się kręcić. Poznaliśmy wtedy wszystkich artystów SoHo tamtych czasów. Choćby Keitha Jarreta. Obok nas mieszkał Jean Jacques Basquiat. Tworzył się cały ruch graffiti. Żyłem między tymi ludźmi. Robiłem ceramikę pod wpływem tej sztuki. Robiłem rzeczy przemysłowe, ale też konceptualne. Zaczęli o mnie pisać, kariera zaczęła się rozwijać. Było coraz więcej zamówień. Musiałem otworzyć duże studio „Contemporary Porcelain” na Brooklynie, zatrudniłem trzech pracowników do produkcji. Ale produkcja ceramiki nie zawsze się opłaca. Powiedziałem sobie „dosyć”, nie chcę dopłacać, muszę robić produkty przemysłowo. Więc co? Ćmielów! Jadę do Polski! To był ’98 rok.
A gdzie miałeś wtedy rodzinę?
W Kielcach mieszkał mój brat, siostra w Gdyni. Matka zmarła. Z żoną rozeszliśmy się wcześniej, w Nowym Jorku. Zmarła niedawno.
Masz też córkę.
Mam. Mieszka w Tel Awiwie. Z pierwszego małżeństwa. Żona była Angielką. Żyliśmy razem w kibucu, potem poznałem Lenny, z którą wyjechałem do Brazylii, wiele zrobiliśmy w Nowym Jorku. Chciałem zaznaczyć, że wtedy ten porcelanowy trend zaczął się rozwijać u innych, ale ja byłem na samym początku. To dawało mi przewagę. Dużo było pewnie w tym szczęścia, że byłem w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.
Chyba masz umiejętność łapania momentu.
To jest synchronizacja gwiazd. Ale wróćmy do rzeczy: wracam do Polski, już zaczęło się wszystko zmieniać. Przyjechałem do wszystkich fabryk, pokazałem wzory. Zachwyceni byli. No i zacząłem w Polsce produkcję, również w Ćmielowie, i wysyłałem to do Stanów.
Marek Cecuła i epizod kielecki
Musiałem przyjeżdżać coraz częściej. Zostawałem coraz dłużej. Zorganizowałem sobie miejsce w Kielcach, w rodzinnej kamienicy na rynku zrobiłem sobie loft. Tymczasem zaczął się rodzić rynek w Polsce. Zapotrzebowanie na porcelanę artystyczną i dekoracyjną.
Właściwie znów trafiłeś na idealny moment, bo lata dwutysięczne to początek nowego podejścia do wzornictwa i estetyki. Odradzało się polskie projektowanie.
W Nowym Jorku byłem wtedy głową departamentu ceramiki w Parsons School of Design. Przyjechałem jako świadomy projektant i czułem, że to się zaczyna. Zaczął się w Polsce tworzyć współczesny „product design”, czyli to, co ja robiłem. Moje doświadczenie i wiedza stały się wartościowe i zacząłem się włączać. Otworzyłem małe studio w Kielcach. Potem przyszedł prezydent miasta i powiedział: „Marek, masz tu stare więzienie, chcemy je wyremontować, mamy pieniądze, zrób coś fajnego w Kielcach”. To ja mówię: „Panie Wojtku! Robimy Design Centrum Kielce”. A on: „Wow! Rób!”. No i zacząłem robić. Budowałem to centrum, zabrało mi to dwa–trzy lata. Dbałem, zrobiłem wizję i koncepcję. Siedzieliśmy z Edytą i budowaliśmy całą filozofię.
Kiedy poznałeś Edytę?
Już w Kielcach ją poznałem. Edyta była z Kielc, była projektantką. Poznaliśmy się i zaczęliśmy pracować przy DCK. Chciałem naprawdę stworzyć instytucję międzynarodową i na poziomie.
Pamiętam to otwarcie, kiedy mieliśmy świetną wystawę, Cappelliniego i wiele oczekiwań. I nagle wszystko się skończyło z hukiem. Zostałeś usunięty z Design Centrum Kielce.
Na szczęście, że to się stało. Inaczej byłbym urzędnikiem jeszcze przez wiele lat. A to nie dla mnie. A tak dostaliśmy się do Ćmielowa i tu zamyka się cykl tej wędrówki. Przyszliśmy w 2013 roku do pani prezes porozmawiać, a ona nas bierze i od razu pokazuje, gdzie będzie nasze studio. Szczęka mi opadła! „Studio w fabryce? Wow!”. I od tej pory tu jesteśmy.
I koło się zamknęło. Jesteś w tym samym miejscu, ale w zupełnie inny sposób.
Mam taki stary katalog z porcelaną Ćmielowa – to mała książeczka, którą wziąłem ze sobą, gdy wyjeżdżałem z Polski. Większość rzeczy porzucałem, ale to i encyklopedia polska jeździły ze mną cały czas. To bardzo symboliczne. Każdy cykl przynosi tę samą podstawę, to jest fundament, na którym dalej się buduje. Teraz chyba jest dla mnie najważniejsza warstwa, ostatnia. To moje ostatnie studio – deklaruję. Trzynaste i może jedno z najważniejszych. Nie ma nigdzie fabryki porcelany, która dałaby takie studio projektantom i dała im autonomię w tworzeniu produktu. Jestem zwierzchnikiem tego miejsca i tworzę dość autonomicznie to, co według mnie jest współczesne, dobre i odpowiedzialne. Mam szczęście, że mam teraz możliwość tworzenia polskiej współczesnej porcelany, która trafi do wielu rąk, będzie na wielu stołach i to jest unikalne. Teraz tworzę tę nową warstwę. Wprowadzam powoli kolorową masę, kolejne dekoracje.
Marek, czy stajesz się praktyczny i pragmatyczny? A co na to Twoja artystyczna dusza? Gdzie jakaś niezgoda z rzeczywistością?
Rozejrzyj się. Te wszystkie bałwany, sabotaże [Marek wskazuje na porcelanowe przemysłowe obiekty zinterpretowane artystycznie – przyp. red.] to jest moja reakcja. Ale w tej chwili moje pragnienie robienia sztuki wysokiej jest nie takie ważne, choć nadal mam to w sobie. Teraz staram się to wcisnąć w produkt użytkowy, który staje się też artystyczny. To szare miejsce między sztuką a wzornictwem najbardziej mi odpowiada w tej chwili.
Po powrocie do Kielc zaangażowałeś się mocno społecznie jako artysta.
Moja rodzina przeżyła wiele trudnych sytuacji: wojnę, getto, obóz koncentracyjny, pogrom kielecki. Jak wróciłem do Kielc, to czułem, że coś muszę zrobić w kontekście przeszłości, która zaginęła, ludności, która została zniszczona. Wtedy jako artysta postanowiłem zrobić kilka prac, które nosiłyby w sobie estetykę, emocjonalny dotyk i pamięć. Stworzyłem trzy obiekty publiczne. Jedna z nich to „Menora” przy dawnym wejściu do getta kieleckiego. Jest zanurzona w ziemi. Dla jednych ona rośnie, dla innych zapada się.
Odrodzenie kultury żydowskiej bez Żydów
A Ty jak uważasz?
Wznosi się. To oczywiste odrodzenie kultury żydowskiej w Polsce. Choć to odrodzenie kultury żydowskiej bez Żydów. To paradoks sam w sobie. Jednak w polskiej ziemi jest tyle nasilenia tego, co tu było: i krwi, i potu, i szczęścia ludzi, którzy tu żyli, że samo w sobie tworzy pewną substancję. Nowe pokolenie poszukuje korzeni. Bo tu wszystko jest zmieszane, tu jest pełno ludzi, którzy mają sześć, siedem pokoleń wstecz wpisane różne historie.
A są tacy, którym się dziś wydaje, że jesteśmy krajem homogenicznym z jedną narodowością, językiem i religią.
To się tylko wydaje. We krwi mamy i Kozaków, i Turków, i Niemców, i Czechów, i jeszcze innych. Kultura żydowska była mocno zorganizowana, bo tu było największe nasilenie żydowskie w Europie, a nawet w świecie. Tu jest powód, by z tych pozostałości coś się odrodziło. Jest dużo aktywności – festiwali kultury, literatury, klezmerów, jest masa studiów Talmudu, przyjeżdża mnóstwo ludzi z Izraela, odnawia się synagogi. Czyli to odrodzenie jest naturalne. To tak jak z patykami z wierzby nad naszym stawem. Niby martwe, ucięte, ale powtykaliśmy je jako płot i nagle z każdego wyrasta nowa gałąź.
Ta gałąź, żeby znów wzrastać, potrzebuje gleby i wody. A co sprawiło, że żydowska kultura zaczęła się w Tobie budzić?
Jestem z rodziny mieszanej polsko-żydowskiej, gdzie nic o żydostwie się nie mówiło. Nic. Raz w roku ojciec kroił jabłko na ćwiartki, maczał w miodzie i nam dawał, ale nigdy nie wiedzieliśmy, dlaczego tak robi [Celebracja żydowskiego Nowego Roku – przyp. red.]. Nikt nie chciał mówić, bo to były tragiczne historie, ale w jakimś sensie to stale we mnie siedziało. I dopiero gdy przyjechałem do Izraela, dowiedziałem się o mojej rodzinie, o miłości mojego ojca z matką, która była niesamowitą historią. Opowiem. Ich rodzice nie chcieli, by się pobrali. To były lata 20. Ojciec wyjechał do Izraela i namawiał matkę, by przyjechała tam z pielgrzymką do Ziemi Świętej i tam się pobiorą. Rodzicie matki się dowiedzieli, zabrali jej paszport i nie mogła pojechać, więc ojciec spakował walizkę, przyjechał i odnalazł ją schowaną na jakiejś wsi. Wykradł przez okno i odjechali motorem. Pobrali się szybko… Poza tym nazwisko Cecuła nie jest nasze. Ojciec się nazywał Motl Kohn. Miał przyjaciół, dwóch braci, Stanisława i Józefa Cecułów. Podczas okupacji zabrali ojca do kieleckiego getta i matka zaczęła szukać drogi, by go stamtąd wyrwać, bo już widzieli, co się święci… Ja o tym wszystkim nie miałem pojęcia. Dopiero gdy przyjechałem do Polski, dostałem list z Niemiec od pani Joanny Cecuły. Robiła drzewo genealogiczne rodziny z okolicy Kielc. Nagle w gazecie przeczytała o Marku Cecule, artyście z Izraela, który wrócił do Kielc. Była zdziwiona, że w jej rodzinie jest ktoś żydowskiego pochodzenia. Myśmy wiedzieli, że to nie było nasze nazwisko, tylko przybrane, ale nie wiedzieliśmy, jak to się stało. Odpisałem, że podobno nazwisko dostaliśmy od kogoś i to uratowało życie mojemu ojcu. Dostałem zwrotny list. Podobno w rodzinie pani Joanny krążyły opowieści, że jej dziadek i jego brat mieli znajomego kolegę pochodzenia żydowskiego i gdy jeden z nich, Stanisław, zmarł na gruźlicę, to był może ’42 rok, jego brat oddał papiery temu koledze… I to był mój ojciec. Było to bardzo wzruszające, bo nagle pojawiła się historia, która zaważyła na tym, że przeżyliśmy te wszystkie straszne czasy. Zaprosiłem ją do Kielc, gdzie są dwa groby, a na obydwóch widnieje „Stanisław Cecuła”.
Jedna tożsamość dla dwóch osób…
Ta tożsamość pozwoliła wyrwać ojca z getta. Wyjechali z matką do Częstochowy, gdzie urodziłem się ja w ’44 roku. Matka chowała ojca pod podłogą do czasu, gdy ktoś go nie wydał. Przyszli Niemcy i ojca zaaresztowali. Był w obozach Gross-Rosen i w Dachau. Gdy zbliżał się koniec wojny, ojciec uratował się, przecinając sobie rękę. Dostał zakażenia, poszedł do szpitala. Ci, którzy szli pracować do kamieniołomów, już nie wracali. Tak przeżył. Kiedy wracał do Polski po wyzwoleniu, wiedział, że żona na niego czeka w Kielcach. Wszyscy mówili, by nie wracał, bo one tam wszystkie mają teraz ruskich kapitanów. Radzili, by jechał do Ameryki, do Izraela, ale on chciał wrócić do Polski, gdzie miał dwoje dzieci i żonę. Ale podobno bał się wejść do domu. Stał w bramie i posłał kolegę, by sprawdził, czy w domu nie ma ruskiego oficera. Kolega poszedł na górę, zapytał: „Pani Jadwigo, gdzie jest pani mąż?”. Odpowiedziała, że nie wie, że czeka. Ale zaczęła czuć jakiś podstęp. Odepchnęła go i zbiegła po klatce schodowej i tam spotkała ojca.
Wzruszające, mocne przeżycia. Taka wiedza musiała wpływać na Twoje artystyczne decyzje.
Już w Izraelu zacząłem dowiadywać się o mojej kulturze, ale gdy wróciłem do Kielc, zacząłem inaczej odczuwać moją przynależność i fakt, kim jestem i skąd jestem. Odkrywałem tło, na którym wzrastałem. Dlatego stworzyłem tych kilka prac, bo czułem, że to jest moim obowiązkiem jako artysty. Zostawić ślady, ale tym razem w artystycznej formie, która wzrusza pięknem, a nie tragedią. Stąd „Menora”, „Kronika Kielecka” i rzeźba na Pakoszu.
Zmierzyłeś się też ze złem wrogości polsko-żydowskiej?
Pogrom kielecki to była straszna tragedia, Jedwabne… to był dla mnie bodziec, by coś na ten temat mówić sztuką. Czułem się odpowiedzialny za tę pamięć. Dlatego oprócz ceramiki stworzyłem tych kilka projektów.
A przecież nie musiałeś się w to włączać, mógłbyś to zostawić…
Bo nie jestem obojętny. Jestem człowiekiem, który reaguje i odczuwa. Ale mam też możliwość przekształcenia tych odczuć w coś konkretnego i materialnego. Jestem artystą.
A jak takie mocne przeżycia przekształcają Ciebie jako człowieka?
To się objawia w tej fizyczności, potrzebie kontaktu z materiałem. Byłem człowiekiem bez rodziny przy sobie, byłem sam, dlatego każdy obiekt był dla mnie wartościowy. Ta relacja z przedmiotem od zawsze była ważna. To nie jest tylko zawód: to jest miłość do tego, co robię. Kocham porcelanę, ceramikę i proces tworzenia, mimo że jest trudny i wymagający. Prowadzę go w ten sposób, że wyniki są dość w porządku.
Podróżowanie nauczyło mnie walczyć o autonomię
To, że podróżowałem sam po świecie, to też nauczyło mnie walczyć o autonomię. Dlatego nie umiem mieć kogoś nad sobą. Nie umiem komuś służyć. Tu mam dyrektorów, ale wytyczam sobie niezależność, wolność myślenia. To muszę mieć, bez tego nie będę pracował. O to walczyłem całe życie. Pieniądze też nigdy nie były dla mnie celem. Dlatego nigdy nie czułem, że muszę dla kogoś pracować. Nawet nie umiem wycenić mojej pracy. Jak to lubisz, to sobie to możesz wziąć nawet.
Widzę, że biznesowo bardzo starasz się stawać na wysokości zadania, ale to nie jest w Twojej naturze.
No, nie do końca. Bo jak się kocha coś, to się to po prostu robi! I ta wartość godzin pracy i potu jest nie do oszacowania. Nie pracuję po to, by ktoś mi oddał pieniądze za moją ciężką pracę. Bo ja to zrobiłem z miłością do tego materiału. Nie powinno tak być, wiem. Powinienem umieć to określić. Jakoś sobie radzę, szacując ceny materiału czy patrząc na rynek, ale nawet teraz wolę, jak Edyta zajmuje się cenami, jest bardziej racjonalna. Ja w ogóle nie potrafię… Ja zajmuję się czymś innym. Ćmielów z powrotem staje się modny, więc nasze wpływy na pozycjonowanie marki są ważne, a to dla mnie jest bardzo istotne, bo to jest dziedzictwo. Ćmielów to nie tylko fabryka, która robi pieniądze. Porcelana w wielu kulturach była świadectwem jakości kulturowego dorobku. I tym w Polsce jest Ćmielów. Więc moją misją tutaj jest wysoki poziom artystyczny, gatunkowy – by młode pokolenie w Polsce miało dostęp do porcelany w nowej formie. To jest moje założenie, nasze intencje. Oglądamy świat: co się dzisiaj jada? Jak się gotuje? Jak wygląda kuchnia? To jest dla nas informacja, na którą musimy reagować.
Jest moda na zdrowe jedzenie i celebrację posiłków. Czyli znowu znalazłeś się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie?
Kultura kulinarna jest dziś czymś zupełnie innym, dlatego te formy talerzy, jakie dziś proponujemy, są na to odpowiedzią. To nam się nie przyśniło, tylko przewidując zapotrzebowanie, tworzymy formy.
A Ty Marku, na czym jesz? Dużo masz w domu swoich projektów, dzieł?
Jem na takich krzywych talerzach [Marek Cecuła szturcha nieudany talerz, który zaczyna pięknie brzmieć – przyp. red.]. Słuchaj, jak pięknie brzmi. Wiele razy, gdy się przeprowadzałem, nie zabierałem ze sobą rzeczy, dzieł. Czasem nawet wyrzucałem. Nie było łatwo, ale jest w tym coś nomadycznego i zazdroszczę Beduinom, kiedy widzę ich podczas wycieczki na górę Synaj. Mają tacę służącą za stół i radio. Resztę mogą zwinąć, wrzucić na wielbłąda, ruszyć dalej. Tak mało potrzebują do życia.
Ścieżki życia, jeśli są zgodne z jakąś wewnętrzną intuicją, prowadzą do odpowiedniego celu. Nie błądzi się, tylko dochodzi do momentu manifestacji. Pojawiają się możliwości, tworzą się rzeczy. Tak ułożyło się w moim życiu, że nałożyły się na siebie wszystkie warstwy i jestem, gdzie jestem. To bardzo wartościowe pod kątem przekazu, docierania z nim do pewnych miejsc. Czuję, że dokładamy się do tego, co dzieje się we współczesnym wzornictwie w Polsce.
A gdyby tego nagle zabrakło?
Jestem w takim okresie życia, że nie przeraziłoby mnie to. Poza tym mam za sobą takie bogate życie! Ale ja nie umiem nie pracować. Coś bym sobie wymyślił. Mam teraz swoją farmę i cała moja kreatywność mogłaby być włożona w to.
Marek Cecuła. W Nowym Jorku musiałem walczyć, teraz jest inaczej
Teraz jestem na bardzo dobrej pozycji; kiedyś w Nowym Jorku musiałem walczyć, teraz jest inaczej. Nie muszę stale napięty stać na palcach, bo pięć minut później pojawi się ktoś nowy i lepszy od Ciebie. Bo utrzymywać pewną pozycję jest ciężej, niż do niej dojść. Szczególnie w Nowym Jorku, gdzie twórcza dynamika jest potężna. Ta dynamika idzie ze mną do tej pory. Ale teraz jest mi łatwiej. Nagromadzenie kariery, na której teraz bazuję, pomaga i daje owoce, które teraz łatwo zbieram. Mam za sobą mnóstwo wykładów, uczyłem masę ludzi, którzy teraz robią piękne rzeczy i którzy mnie kochają za to, że ich nauczyłem i dałem wiele od siebie. Utrzymują ze mną kontakt, wielu z nich to dzisiaj uznani projektanci i artyści.
Nie postrzegałeś ich nigdy jako konkurencji?
Jestem człowiekiem, który się dzieli. Nie mam sekretów i wszystko, czego się nauczyłem, byłem gotów przekazać. Słuchajcie. Dokleję tylko uszko i jedziemy na pierogi i na naszą farmę.
Edyta, jak relacja uczeń–mistrz wygląda z Twojej perspektywy?
W przeciwieństwie do innych nauczycieli, z którymi miałam kontakt, to rzeczywiście Marek potrafi się dzielić. Nie trzyma wiedzy dla siebie, zawsze opowiada o swoich technikach pracy. Nie używa pojęcia „tajemnica zawodowa”, które często słyszałam na studiach, gdy pytałam jakiegoś z profesorów, jak coś jest zrobione. Tu w studiu wszyscy mogą liczyć na jego wiedzę. Czasem sama się boję, że ktoś coś podpatrzy, skopiuje, a Marek tego strachu nie ma.
Marek funkcjonuje jako Mistrz?
Oczywiście, choćby przez samo doświadczenie, liczbę lat pracy i tworzenia to sprawia, a do tego sukcesy.
A Ty jak w tym się odnajdujesz? Żyjecie razem i też jesteś projektantką.
Mam w pracy wiele organizacyjnych ról i jest to czasem bolesne. Nigdy nie byłam tak blisko, a jednocześnie tak daleko od czegoś. To taki paradoks. Zawsze poszukiwałam takiej osoby jak Marek. Nawet wtedy, gdy nie wiedziałam o jego istnieniu. Potrzebowałam poczuć coś wspólnego na poziomie estetycznym. I Marek był pierwszą taką postacią-mistrzem. I teraz jestem tak blisko, ale nie mam czasu na robienie swoich rzeczy. Ale wracając do Marka. On stale się dzieli i ma niesamowite pokłady energii. Często zastanawiam się, na czym polega ten jego fenomen? Nieustannie jest szczęśliwy, nie narzeka, nawet gdy jest chory, nie ma w nim męki i tragedii, po prostu to przeżywa i idzie dalej. Jest w nim pewna zgoda ze światem. I chyba już wiem skąd ta postawa. Powoli to odkrywam. Marek nie ma kompleksów. Niczym się nie blokuje. W jego słowniku nie występują słowa „nie powinienem”, albo „nie wypada”. Żyje teraz i nie przejmuje się drobnostkami. I może wtedy, w Izraelu, gdy mieli swoich guru i nauczycieli medytacji, to tam nabył tę umiejętność?
To osobowość nietuzinkowa. Jak wpływa na osoby w jego najbliższym otoczeniu?
Jego energia jest zwykle mobilizująca, ale czasem przytłacza. Bo jeśli coś tak mocno się kręci, bo Marka czasem tak właśnie sobie wyobrażam, jako kręcący się obiekt, to wszyscy kręcą się wokół niego. On wciąga w ten swój wir i będąc blisko, trzeba mieć niesamowicie dużo własnej energii, by kręcić się też wokół własnej osi. Ja to widzę i doskonale sobie z tego zdaję sprawę, ale ta świadomość budziła się z czasem.
To Marek chyba dobrze trafił.
Ostatnio o tym myślałam i też tak uważam!
Wpada Marek: No! To jedziemy na pierogi?