Design kolekcjonerski staje się językiem do opowiadania o współczesności i dzieje się to na takich samych zasadach, jak dotychczas robiła to sztuka. Rozmawiamy z Aleksandrą Krasny i Marcinem Studniarkiem, założycielami pierwszej w Polsce galerii collectible design – Objekt.
Momentem olśnienia, w którym Aleksandra Krasny zrozumiała, że jest w Polsce obszar kompletnie niedoceniany, wręcz nieodkryty, a jednocześnie totalnie spójny zarówno z jej pasjami, jak i tożsamością zawodową, była podróż do Kopenhagi, którą zafundowała sobie na 40 urodziny. Odwiedziła kilka galerii, które mają profil związany z collectible design, jak chociażby Tableau Cph czy Etage Projects, i zrozumiała, że to jest coś, co koniecznie chce robić w Polsce, z polskimi artystami.
Aleksandra Krasny jest art advisorką i ma doświadczenie w pracy w galerii. Po studiach pracowała w Galerii Propaganda. Potem zaczęła interesować się designem, studiowała architekturę wnętrz na ASP w Łodzi, a także rozpoczęła pracę w agencji PR-owej, w której miała pod swoją opieką pracownie architektoniczne i luksusowe marki wnętrzarskie.
Kiedy w agencji zaczęli pojawiać się klienci zainteresowani sztuką, projekty trafiały zwykle do niej. Wyszło więc na to, że próbowała uciec ze świata sztuki do świata designu, ale świat sztuki cały czas pojawiał się na jej drodze. Punktem zwrotnym okazało się jednak spotkanie z Marcinem Studniarkiem, partnerem zarządzającym w kancelarii White & Case. Pracowała dla niej nad strategią komunikacji oraz rozwijaniem i modernizacją kolekcji sztuki w związku z przeprowadzką firmy do nowej siedziby. Marcin jest kolekcjonerem także prywatnie, szybko się zaprzyjaźnili.
Dla niego pomysł otwarcia galerii Objekt był ciekawy nie tylko za sprawą pasji do kolekcjonowania sztuki prywatnie i zawodowo, ale też ze względu na biznesowe doświadczenie i – co ważne – entuzjazm do robienia rzeczy po raz pierwszy.
– Uwiodło mnie, że jest to kompletnie nowe przedsięwzięcie na polskim rynku. Jednocześnie nie jest to po prostu copy-paste tego, jak wyglądają galerie designu za granicą. Staramy się zebrać różne wzorce i uszyć własny model, wykreować dobre standardy. Jest to szalenie emocjonujące, świeże, nowe. Mamy w Polsce tak wielu świetnych artystów, którzy nie mają formatu, który byłby dla pokazywania ich twórczości odpowiedni – mówi Marcin Studniarek.
Wystawa Moniki Patuszyńskiej zainaugurowała działalność galerii Objekt, zaprosiliście też Jana Ankiersztajna, Aleksandrę Zawistowską czy Filomenę Smołę. Wszyscy mają już sukcesy za granicą i wszyscy specjalizują się w konkretnych materiałach – to było kluczem do wyboru artystów?
Aleksandra Krasny: Podstawowe kryterium było dużo prostsze i dużo bardziej nam bliskie. Chcieliśmy, żeby były to prace, które opowiadają historie, przedstawiają artystyczną wizję, a nie są tylko dobrze zaprojektowane albo dekoracyjne. Dla nas w designie kolekcjonerskim materiał działa dokładnie tak, jak w przypadku malarza działa płótno, a u rzeźbiarza – brąz. Nasi artyści wypracowują własne procesy, twórczo interpretują rzemiosło po to, żeby się wyrażać, zwracać uwagę na problem czy konstruować metaforę. Często opakowują obiekty czymś bardzo osobistym, intymnym. I robią to w bardzo konsekwentnym, rozpoznawalnym języku.
Marcin Studniarek: Dobieramy sobie do współpracy partnerów, z którymi naprawdę chcemy bardzo blisko na co dzień współpracować. I nie jest to grono kilkuset osób, tak jak w niektórych światowych galeriach collectible design. Zaczynamy od bardzo kameralnego grona, bo takiej grupie możemy poświęcić uwagę. Wychodzimy z perspektywy pasji. Bo ja na podstawie mojego doświadczenia biznesowego uważam, że mamy w Polsce ogromną szansę realizowania swoich marzeń. Ciężko byłoby nam zbudować gwiazdorskie portfolio z wybitnymi twórcami z zagranicy. W USA i Europie Zachodniej, gdzie rynek funkcjonuje od dawna, próg wejścia w takie współprace jest zupełnie inny (choćby powiązany z przedpłacaniem lub wykupowaniem kolekcji), inne są także ceny obiektów kolekcjonerskich, które ciężko byłoby przenieść na nasz grunt, a tego wymagałaby pewnie transparentna polityka cenowa.
Na razie nie możemy stawać w szranki z Nilufarem czy Carpenters, ale kto wie, może za jakiś czas. Tymczasem działamy najbardziej profesjonalnie i jakościowo w takich ramach, które są dla nas realistyczne, ale jesteśmy cały czas głodni tego, żeby się rozwijać. Uważam, że to jest w naszym przedsięwzięciu najpiękniejsze. Robimy dokładnie to, o czym marzyliśmy – chcemy być ważnym elementem dyskursu wokół designu kolekcjonerskiego i jednocześnie wspierać środowisko.
Objekt ma przyspieszyć rozwój rynku designu kolekcjonerskiego, a właściwie stworzyć ten rynek?
M.S.: Aby nasze przedsięwzięcie miało wartość dla artystów, czyli dawało im komfort długotrwałej współpracy, musi być w jakimś sensie komercyjne. Chcemy zapewnić im bezpieczeństwo i zadbać choćby o takie prozaiczne rzeczy jak dobrze napisane umowy czy skoordynowane działania promocyjne, ale i o sprzedaż. Zdjąć z nich zajmowanie się sprawami, którymi nie lubili się zajmować. Klasyczna praca u podstaw, która powoduje, że artyści mogą skupić się na swoich historiach i tworzyć.
Czyli artyści mogą już znaleźć dom w Polsce, a nie tylko w zagranicznych galeriach, jak np. Jan Ankiersztajn u Rossany Orlandi?
A.K.: My oferujemy coś absolutnie innego. Mediolańska galeria Rossana Orlandi reprezentuje ponad 170 artystów i mimo że dobrze się znają i dogadują, jakość kontaktu, jaką daje nasza galeria, jest nieporównywalna. Zagranica brzmi wspaniale, lecz ma swoje minusy. Dużą konkurencję, kapryśność. Na razie mamy w portfolio przede wszystkim polskich artystów, ale nie wykluczam, że to się zmieni. Już obserwujemy duże zainteresowanie współpracą.
M.S.: Uznani artyści pracują za granicą, bo nie mają w Polsce rynku. Z kolei ci, którzy chcą tworzyć w Polsce, mierzą się z prozaicznymi kwestiami, związanymi np. z ceną materiału, albo nie mają platformy do sprzedaży swoich prac. Rozmowy z artystami uświadomiły nam problemy z pracą w drogim metalu, szkle czy kamieniu. Myślę, że to jeden z powodów, dla których w Polsce trudno o dobrą rzeźbę. Wyzwaniem są koszty produkcji i artyści bez wsparcia galeryjnego mają mocno pod górę. A fakt, że wszyscy, o których zabiegaliśmy, przyjęli zaproszenie, świadczy o tym, że widzą wartość we współpracy z Objektem.
Koncept galeryjny zakłada, że będziecie otwierać cyklicznie nowe wystawy – nie będzie ekspozycji stałej?
A.K.: Założyłam sobie rytm dwumiesięczny, ale być może to się zmieni, wielu artystów robi dla nas specjalnie nowe rzeczy – w przypadku Jana Ankiersztajna jest to wręcz benedyktyńska praca, trudno precyzyjnie określić, kiedy powstanie nowa kolekcja.
M.S.: Świadomie wybraliśmy format galeryjny, bo uważamy, że nasi artyści zasługują na to, żeby być prezentowani w taki sposób. Ważne jest, żeby tu przyjść i porozmawiać, obejrzeć prace, czasem ich dotknąć. Nie interesuje nas sytuacja sklepu albo showroomu.
Zainwestowaliście w projekt wnętrza, a to nie jest standard wśród galerii.
A.K.: Tak – i ludzie to zauważają, doceniają. O pomoc przy projekcie wnętrza poprosiłam pracownię Aleksandry Hyz, z którą znam się od lat, dobrze się dogadujemy, Ola zaprojektowała też moje mieszkanie. Jest bardzo zdolna i świetnie czuje modernizm i kolor. Podczas gruntownego remontu prowadziłyśmy tu „odkrywki archeologiczne”, wypatrując, co autentycznego pojawi się na ścianach czy na podłodze. Okazało się, że ściany są żelbetowe, z kablami i instalacjami, i nie można ich odsłonić, bo zrobi się zbyt industrialnie. Zaczęłyśmy więc kombinować, jak inaczej to wnętrze rozwiązać. Przede wszystkim zależało mi, żeby od razu było widać, że jest to przestrzeń ekspozycyjna. Ostatecznie zbudowaliśmy od nowa antresolę na piętro i ukryliśmy schody, które na nią prowadzą. Dzięki temu mamy do czynienia z czystą przestrzenią, która jest jedynie tłem dla wystawy.
Ważnym aspektem designu kolekcjonerskiego jest gra z wizualnością, percepcją. Jak ludzie reagują na prace Moniki Patuszyńskiej, które pokazujecie na premierowej wystawie „Hold me tight”?
M.S.: Jej prace przeczą stereotypom dotyczącym tego, jak wygląda porcelana. Jedni namiętnie nazywają je wazonami, inni zastanawiają się, z czego to jest zrobione – czy to beza, beton, a może mydło. I tu się zaczyna nasza rola edukacyjna. Jednocześnie dzięki tej nieoczywistości prace Moniki Patuszyńskiej po prostu robią ogromną robotę. Można je postawić w dowolnym miejscu i są na tyle mocne, samodzielne, indywidualne, że zmieniają przestrzeń i dają właścicielowi ogromne pole do opowiadania o nich. Wnętrze staje się jakieś, nasyca się treścią. To jest chyba najbardziej intrygujące w designie kolekcjonerskim, bo raczej nawet obraz tego nie daje. Obraz jako dekoracja nad sofą jest dziś trochę passe, prawda? Dziś liczy się ciekawa i mądra kolekcja.
A.K.: To prawda, rzuciliśmy wyzwanie percepcji materialności. Wystawiamy porcelanowe rzeźby, które flirtują z formą waz i łyżeczki ze szkła. Ale uznajemy, że wszystkie pytania są dozwolone.
Czy zaczyna się w Polsce czas tworzenia kolekcji obiektów designu?
A.K.: Myślę, że to jest jeszcze bardzo niszowe zjawisko. Taki profil kolekcji to moim zdaniem bardzo ambitne przedsięwzięcie, ale jako art advisorka, która ma swoją siatkę kontaktów z kolekcjonerami, widzę, że oni są coraz bardziej zainteresowani tym, żeby swoje zbiory wzbogacać o te rejony. Rzeźba w Polsce jest bardzo droga, a jednak nie wszyscy chcą, kolekcjonować tylko płaskie rzeczy, w dwóch wymiarach, chcą mieć też prace, które działają w przestrzeni.
Z kolekcjonowaniem wiąże się też kwestia inwestycji.
A.K.: Tak, chociaż ja nie lubię, kiedy wysuwa się to na pierwszy plan. Wolę, kiedy podczas wyboru prac główną rolę grają emocje. I z takimi kolekcjonerami lepiej mi się rozmawia, współpracuje. Ale absolutnie – tak. Bierzemy aspekt inwestycji pod uwagę. Prezentujemy rzeczy, które powstają w jednym egzemplarzu, są unikatami. Wydaje mi się, że wciąż w porównaniu z cenami rzeźby są to prace w dobrej cenie.
M.S.: Nie jest też specjalną tajemnicą, że Polacy kupują polskich twórców – i to miało też wpływ na naszą selekcję. Nasi galerzyści powtarzają to jak mantrę. Obserwując klasyczny rynek sztuki, widzimy, że dopiero niedawno zaczął się rozszczelniać – w ofertach pojawili się obcokrajowcy. Następuje ruch już nie tylko z Polski za granicę, ale i transfer w drugą stronę. Świadczą o tym również przedsięwzięcia targowe takie jak NADA. W tym momencie reprezentujemy Polaków, ale absolutnie nie wykluczamy działań, które dopiszą międzynarodowe konteksty.
Jakie są kryteria szacowania wartości obiektów designu kolekcjonerskiego?
A.K.: Myślę, że możemy zastosować te same parametry, które obowiązują w sztuce i pokazują nam, czy dane nazwisko jest warte tego, żeby w nie inwestować. Czy jest to artysta, który się pojawia na wystawach w Polsce i za granicą? Czy jego prace są kupowane do ważnych kolekcji międzynarodowych, polskich, prywatnych i publicznych? Czy jest to nazwisko, które się pojawia w mediach, w prasie, w opracowaniach na temat danego obszaru? U nas struktura rynku związanego z designem jeszcze nie istnieje. Jesteśmy pierwszą galerią, która się tym zajmuje. To, że się tworzą takie nowe miejsca, jest konieczne, żeby w ogóle mógł powstać drugi obieg designu kolekcjonerskiego. Chciałabym, żeby te obiekty pojawiały się na aukcjach albo w instytucjach publicznych.
Co jest dla Was najważniejsze w relacjach z artystami z Waszej stajni?
A.K.: Przede wszystkim chcę być dla nich partnerką do rozmów o twórczości. Inna, szersza, wzmacniająca perspektywa, krytyczny osąd, który nie będzie zamykający, tylko otwierający – to może być mocne paliwo do rozwoju dla artysty. Chcę też stworzyć rodzaj community wokół tej galerii. Dla mnie najpiękniejszym obrazkiem z wernisażu był moment, kiedy goście już poszli, spojrzałam w górę na antresolę i okazało się, że wszyscy artyści stoją i ze sobą rozmawiają – dobrze się czujemy razem.
M.S.: Jest w tym też jakaś misyjność – i oni, i my mamy poczucie, że możemy razem zrobić coś ważnego, co wpisze Polskę na mapę designu kolekcjonerskiego.
Aleksandra Krasny
Absolwentka kulturoznawstwa. Przez lata współpracowała z galerią Propaganda. Od 2016 roku zajmowała się public relations dla branży wnętrzarskiej, specjalizując się w obsłudze marek luksusowych. Od 2019 kuratoruje kolekcję kancelarii White & Case i działa jako art advisorka. Wspierała komunikacyjnie firmy działające na styku sztuki i designu, np. markę Hawrot czy Fundację ING. Pisze o wzornictwie i architekturze wnętrz dla „Vogue”.
Marcin Studniarek
Prawnik, ekonomista. Jako partner zarządzający warszawskiego biura międzynarodowej kancelarii White & Case w oparciu o schedę firmy od lat rozwija nowatorską fotograficzną kolekcję korporacyjną skoncentrowaną na tematyce warszawskiej. Prywatnie kolekcjoner sztuki współczesnej – gromadzi prace twórców awangardy i młodego pokolenia, których głównym wątkiem jest szeroko pojmowana kobiecość.