Słońce rozgrzewa fasady i asfalt na mnogich, wąskich madryckich ulicach. Choć już nie tak kaloryczne jak o południu, jego siła jest stale obecna. Powoli zsuwa się niżej, nad horyzont, a wciąż intensywne światło kontrastuje z głębokimi, mrocznymi cieniami oczodołów okien i bram wejściowych. To wyśmienita okazja na fotograficzną ekskursję.
Wnętrze jest głębokie i mroczne. Światło ledwo dociera do połowy kubatury. Ściany i sufit przykrywa jakby ciemnobrązowy pergamin, tłumiąc wszystkie żywe odmiany kolorów. Wiszące na ścianach plakaty, reklamujące trunki wyprodukowane w Jerez, lekko wyblakłe, również trzymają ziemistą tonację. Przy schodach, prowadzących na wyższy poziom, obok cennika, zwisa aparat telefoniczny. Na widełkach poziomo utknęła w bezruchu słuchawka, a biała tarcza z cyframi, mocno wytarta, wykręcić musiała miliony numerów.
Choć sala jest pełna ludzi, przy barze i za stolikami siedzą spragnieni, wysuszeni sierpniowym słońcem klienci, to wkoło jest cicho, jakby na stałe wyłączono w tym miejscu fonię. Za kontuarem dwóch ponurych barmanów. Oni również bezgłośnie krzątają się za ciemnobrązowym barem. Powolnymi ruchami, jakby przyszło im oszczędzać energię, to kroją, to nalewają lub polerują leniwie nieduże kieliszki.
O dziwo, nie zagadują swoich klientów. W ciszy czekają, aż padnie życzenie, i biorą się do roboty. Nie komentują, nie prowokują do zwierzeń nowo przybyłych gości. Nie wykonują żadnych gestów, które można by uznać za sympatyczne. Są mrukami lub taką rolę im tu powierzono. Nie ma „dziękuję”, „proszę”, „co u pana dziś słychać?”. Wszystko tu się dzieje jakby bezgłośnie, żadnej muzyki i żadnego płaskiego telewizora. Żadnego meczu czy listy przebojów. Oszczędne gesty: skinienia głową, mrugnięcia, ruch dłoni przecierający blat kontuaru, są tak minimalne, że trudno je czasem zauważyć i zinterpretować.
Zdecydowanie jest to mało barowa atmosfera. W barze wrze przecież zwykle od interferencji miliona ścieżek dźwiękowych, każdy każdego pragnie przekrzyczeć, zamówić kolejkę, przelicytować swą wymyśloną historię czy sprzedać suchara, z którego zaśmiać się może jedynie ten, który wypił podobną ilość pomarańczowego alkoholu.
Bar La Venencia
Cicho tu i trochę drętwo, ale nikt nie siedzi tutaj za karę, z przymusu. Co chwilę, jakby w sztafecie, zmieniają się przy blacie kolejni klienci, pragnący zamawiać kolejną kieliszków kolejkę.
Barman kreśli na blacie niedbałą czcionką kolejne cyfry, by zsumowane na koniec konsumpcji stały się podstawą rachunku. Nie ma tu kasy, komputera ani dotykowego monitora. Najlepiej pasowałoby liczydło, ale ukryty pod blatem czytnik kart kredytowych pozwala jednak spłacać długi bezdotykowo, przytykanym do niego smartfonem.
W karcie jest tylko pięć trunków. Wszystkie te same, choć w różnych odmianach. Te same, tulipanowe kieliszki wypełnia raz bursztynowożółta, raz bardziej krwistoziemista nalewka. W akompaniamencie i dla kontrastu na niedużym białym talerzu świecą intensywnie soczyste zielone oliwki. To bar, więc zamiast oliwek serwuje się tu co najwyżej plasterki sinej szynki czy paprykowej kiełbasy. Niczego na ciepło, bez chleba, bez tapas, przewodnią rolę gra cisza zanurzona w winiaku z Jerez.
Ściągają tu liczne grupki turystów, lokalni smakosze i stali, miejscowi klienci. Nawet oni, czasem samotnie, sączą bezgłośnie ukochaną sherry. Andaluzyjski trunek to jedyny napój serwowany w tym barze. Bar La Venencia powstał na początku zeszłego stulecia. Hiszpanią targały wówczas tragiczne wydarzenia. Niejasna i napięta historia odcisnęła się na murach i w atmosferze tego lokalu. Nadchodzącą wojnę domową i kipiące napięcie społeczne czuć było wszędzie. Południowa otwartość i spontaniczność zamieniły się szybko w nieufność i podejrzliwość. Każdy spoglądał na sąsiada spod byka.
Niezależnie, z którego obozu i z jakimi ideami w sercach, każdy chciał napić się po posiłku. By zwyczaju tego nie zakłóciła polityczna zawierucha, ustalono obyczaj cichej i neutralnej konsumpcji. Nie liczyły się poglądy, zapatrywania, a jedynie trunek. Od tamtych tragicznych czasów w znanym madryckim lokalu nie opowiada się nic o sobie, nie zadaje niepotrzebnych pytań, nie poszukuje społecznego kontaktu. Nie wyraża się żadnych politycznych czy sportowych komentarzy. Naczelną zasadą jest zwykła, choć mało ludzka, dyskrecja. Szepcze się, a każde słowo, które padnie, ocenzurowane musi być wewnętrznie. Jesteś tu dla degustacji. Spragniony rozmów i społecznego kontaktu, zaglądasz jedynie w swój własny kieliszek i swą własną duszę.
Przy wejściu i przy barze wisi wielki zakaz robienia fotografii. Bezwzględnie przestrzegana od dekady zasada nieutrwalania twarzy obecnych w tym miejscu gości dziś również tu obowiązuje. Choć otacza nas teraz instagramowy świat, internet bezwstydnie roznosi po świecie obrazki i zdjęcia, przynosząc miejscówkom wiele korzyści, tutaj to nie działa. Nie zrobisz tu zdjęcia i nie zareklamujesz swej obecności. Nie puścisz w świat rolki z pełnym kieliszkiem i nie oznaczysz lokalizacji. I mimo że obyczaj ten może ci się wydawać staromodny, w tym barze dyskrecja i sherry „szerują się” od dawna i po dziś dzień najlepiej.
Rytuały socjalizacji
Na zewnątrz słońce rozgrzewa fasady i asfalt na mnogich, wąskich madryckich ulicach. Choć już nie tak kaloryczne jak o południu, jego siła jest stale obecna. Powoli zsuwa się niżej, nad horyzont, a wciąż intensywne światło kontrastuje z głębokimi, mrocznymi cieniami oczodołów okien i bram wejściowych. To wyśmienita okazja na fotograficzną ekskursję. Kadry sycą się ciepłym i intensywnym wciąż światłem, nadając uchwyconym chwilom hiszpańską, żółto-czerwoną tonację. Termometr wskazuje ogromny upał, a wąskie ulice, z wysokim stanem mieszczańskich kamienic, chroni cień raz z jednej, raz z drugiej strony.
Ulice wypełnia tłum kursujących w przeciwległych kierunkach ludzi, powracających z klimatyzowanych, korporacyjnych, biurowych czeluści. Eleganckie garsonki, skrojone na wymiar kostiumy kontrastują z niechlujnym, casualowym outfitem ulicy. To naturalne i niewystylizowane przebranie hiszpańskich chodników. U wszystkich wyczuwa się luz, autentyczną osobowość i południową swobodę.
Miasto kipi też różnymi odmianami elewacji. Są eleganckie, dostojne, bogate w historyczny dekor i zapięte pod szyję fasady. Tuż obok – komercyjne, czasowe, z pełnymi reklam i promocji witrynami. Wokół nie brak również mocnych, zdecydowanych kontrastów i estetycznych errorów. Bezwstydnie i bez kompleksów w historię wbija się postmodernizm czy industrialny styl przemysłowy. Czasem kiczowaty fragment, chwilowy pop-up dobrze robi nazbyt wystylizowanym przyziemiom wielkich domów, próbując tchnąć trochę luzu w nadęte i sztywne od zasad fasady.
Wytworne, starsze, pomarszczone od słońca i dojrzałości szyje madryckich kobiet okolone są złotymi zwojami łańcuchów. Seniorki, zazwyczaj w grupie, stoją po zacienionej części chodnika, oddając się żywym od gestów debatom. Jak kariatydy podpierają naroża domów, przestępując z nogi na nogę, odziane w brązowe tonacje. W ten sposób wypełniać pragną, wypracowany mozolnie, emerycki rytuał.
Czasem przenoszą się do rozlanych nieopodal wysepek stolików, by kontynuować rodzinne lub serialowe dyskusje. Rodzinne sprawy, planowane wakacje, nowe sprawunki i odmiany chorób mieszają się z popijanymi w kieliszkach trunkami. Cava, lekka sangria, kieliszek wina czy mała czarna nadają dyskusjom temperamentu. Czas płynie powoli, leniwie, wypełniając pełne pauz takty emeryckiej rapsodii.
Mężczyźni – jakby w osobnych, samczych podgrupach, niezależnie od wieku, młodsi i już emerytowani, w strojach roboczych lub garniturach – podobnie jak donny, prawią o sporcie i politycznych niuansach. Każda dyskusja, choć dynamiczna i żywa, płynie w lingwistycznej melodii południa. Jest przyjacielska, lecz wydawać się czasem może napięta i szorstka, ale to tylko fatamorgana pozorów.
Ulica żyje i żyć nie przestaje, nawet po zmroku, z którym wlewa się w miasto odrobina chłodu i orzeźwienia. Na rogach stoją grupki przechodniów. Ci, którzy nie zdołali dotrzeć do domu, i ci, dla których wieczorna pora jest wybawieniem i szansą na wyjście z pozasłanianych okiennicami mieszczańskich pokoi. Pretekstem jest spacer z zapiętym w obrożę, wyczekującym wyjścia na zewnątrz kundlem czy ukochanym seniorem rodu. Dla wszystkich to szansa na haust już nie tak palącego powietrza, na luz i swobodne obcowanie z ludźmi.
Stojąc, dzierżą w rękach piwne butelki, dzielą się głośno opowieściami o dzisiejszych doświadczeniach. Wspaniały to widok, te żywe związki stale animują pospolitą przestrzeń madryckich trotuarów. I choć zwykle w rękach jest alkohol, to stanowi jedynie tło dla budowania ludzkich relacji. Grupki socjalizują się stale, zmieniając co chwilę, pijąc i paląc w zamkniętym obiegu. Mimo że alkoholu jest wiele i pod dostatkiem, a panie, panowie oraz młodzieńcy są już wszyscy odrobinę nietrzeźwi, to wyzbyci jakiejkolwiek agresji. Dym cygaretek i papierosów miesza się z parą wodną elektronicznych nowości. Czasem wystarczy parapet, mały ustęp w fasadzie, by odłożyć butelkę lub mały kieliszek sangrii. Nie chodzi o stolik i wygodne krzesło, lecz o dyskusję, wymianę myśli, szczerą i autentyczną konfrontację poglądów.
Kolorowa dzielnica Lavapiés
Mym ukochanym miejscem na poranny jogging jest park Retiro. To wielka plama zieleni w mieście, więc stosunkowo łatwo wpaść na nią przypadkiem. Mijając Muzeum Prado, z mocnym podbiegiem docieram do granic tej miejskiej oazy. Stoję przed ostatnim przejściem dla pieszych, dusząc nieprzerwanie klawisz wymuszający zmianę świateł drogowych. Pora wydaje się wczesna, lecz wielu biegaczy koszulki ma już mokre od potu. Biegają samotnie, małymi grupkami, w żeńskich, męskich lub mieszanych odmianach.
Po zewnętrznej ścieżce, jakby wypychani odśrodkową siłą, truchtają tu wszyscy, najchętniej wokoło. Lecz w centrum parku czekają zwoje tysięcy ścieżek, i to w królewskich rozmiarach. Więcej tu ciszy, więcej przyrody, a i spalin dociera tutaj niedużo. Kaskady wodospadów, rabat kwiatowych, fontanny, rzeźby, latarnie, szklarnie – wszystko syci oczy biegacza.
Madryt ma wiele przepięknych dzielnic. Ja pokochałem tę pospolitą, gdzie na co dzień nie aż tak wielu napotyka się turystów, bo wydawać się może „kolorowa” i z pozoru trudna. Lecz gdy zaczyna się weekendowy pchli targ, to zarówno turystów, jak i lokalnych kłębi się tu bez liku. Pielgrzymki petentów, łaknących antyków, przesuwają się pobożnie jak na kalwarii, od stacji do stacji, straganu, stolika czy wyściełanego kartonem chodnika.
Przeglądają, dotykają i pragną czym prędzej zakończyć negocjacje. Trochę staroci, książek, przedmiotów, a dla równowagi także trochę tandety. Gdzieś ktoś coś śpiewa, dogrywa gitara, miesza się wszystko – i tak do zachodu słońca. Potem to stygnie i już tylko szuranie mioteł słychać najwyraźniej. Stragany nikną, nikną i piesi, których tłumy zatykały niejedną ulicę w dzielnicy.
Dzielnica Lavapiés, choć blisko centralnego placu, chowa się dyskretnie na uboczu. Pofałdowana, z opadającymi i podchodzącymi pod strome wzgórza wąskimi drogami, jest multietniczna i kolorowa. Trochę tu Azji i Afryki. W oknach wiszą wyblakłe napisy: „No war”, obok dyndają ukraińskie gołąbki, manifestując potrzebę pokoju.
W małych sklepikach sprzedawcy z różnych zakątków świata poukładali najbardziej potrzebne rzeczy. Można rozpoznać rysy azteckie, chińskie, hinduskie i afrykańskie. Wieloetniczność tej części miasta zmienia się jak kalejdoskop z każdą kolejną przecznicą.
Zza rogu wystaje wspornik w czerwonej barwie. Wielki płat dachu, jak skrzydło Boeinga. Barwą i skalą niezgrabnie przepycha się między architekturą niższych kamienic. Sklejony ze starą bryłą wielkiego gmachu, już od dekady kadruje dziedziniec wewnętrzny Centrum Sztuki Królowej Zofii. Gdy wokoło zbyt dużo słońca, przestrzenie zewnętrzne poziomych tarasów, nakryte przeskalowanym dachem, stają się kuszącą alternatywą dla ekspozycji sztuki współczesnej.
Po wyjściu na tarasy można nie tylko podziwiać rzeźby i instalacje, lecz także zażywać cienia bez klimatyzacji. Dzieła artystów wydają się stąd naturalnie oblewać dachy Madrytu. Warto tu wstąpić, to dobry kontrapunkt dla położonego nieopodal Muzeum Prado. W przepastnych pomieszczeniach wielkich muzeów licytują się wielkie nazwiska, wielkie malarstwo i architektura. Lecz każdy z tych publicznych gmachów inaczej próbuje prowadzić swych zwiedzających. Poza dziełami genialnych artystów warto porównać również pomysły na ekspozycję i adaptację starych budynków arystokracji.
Przestroga Picassa
Kiedy słońce już zgasło, wracam na ostatnie sherry do baru La Venencia. Stoję przy barze, a kelner kreśli na blacie kolejną cyfrę kawałkiem białej kredy. Chwilę później na blacie stoi już moja lampka z Jerez. Obok, jak wykrochmalony, biały talerzyk z dorodnymi, błyszczącymi zielonymi oliwkami. Nim dotknę wargami brzegu kieliszka, pod światło przyglądam się barwie palo cortado. To chyba moja ulubiona, wytrawna odmiana tego winiaku z okolic Kadyksu. W torbie ukryte mam dalmierze, które przed wejściem skrzętnie schowałem, by nie narażać się na posępny komentarz jednego z barmanów. Stoję oparty o bar, cicho, jak zwyczaj każe, patrzę wokoło na siedzących przy stołach sąsiadów. Każdy skupiony na swoim kieliszku, myślami przerzuca katalogi prywatnych spraw. Jedni coś szepcą, inni zaś okręcają w kieliszku trunek, nim pozwolą mu spłynąć do korytarza przełyku.
Można odetchnąć, zanurzyć się w odmętach swoich przemyśleń. Wnet wraca przed oczy ogromny format namalowanej niegdyś tragedii. Powykrzywiane twarze, w przestrachu i z wyciągniętymi rękoma, próbują wykrzyczeć krzywdy. Jak duch, twarz kobieca frunie nad zgliszczami zbombardowanego miasta. Wrzask i przerażenie zalewają obraz falami cierpienia. Gdzieś nad głowami wisi żarówka, jak bomba, jak elektryczne oko boskiego przeznaczenia.
Wspomnienie obrazu Guernica Pabla Picassa (z 1937 roku), który dzisiaj kontemplowałem nieopodal – w Centrum Sztuki Królowej Zofii, zalewa mi oczy. Choć tak abstrakcyjny, niedosłowny i pełen alegorii, obraz ten miał być dla wszystkich przestrogą. Dziś, 90 lat później, wydaje się nowym opisem tragedii współczesnej ludzkości – człowiek nie chce się niczego nauczyć. Znamienna fraza Zofii Nałkowskiej: „Ludzie ludziom zgotowali ten los” miała być literackim rozwinięciem dzieła Picassa, lecz ni ona, ni jego dzieło nie zdołały wzruszyć sumieniem terroru.
Gdy dziś o tym myślę, to nie baskijskie miasto, zamordowane nalotem bombowym, mam przed oczami. Gdzieś w wyobraźni maluje się obraz Buczy, Aleppo, Gazy i kibucu Be’eri. Wszystkie tak samo, jak kiedyś Guernica, wrzeszczą tragedii krzykiem. Tylko co z tego? Siedząc dziś nie przed płótnem Picassa, lecz przed telewizyjną transmisją, kiedy obraz nie jest już dla nas alegorycznym portretem, ale rzeczywistym dokumentem, patrzymy, pijąc herbatę i skubiąc prażone ziarno kukurydzy. Choć obraz tragedii online jest dosłowny i brutalny, przyzwyczajamy nie tylko nasze oczy, ale co gorsza, nasze sumienia. Patrzymy, a sumienia nasze obojętnieją. No pasarán!
„Bagaż podręczny” – cykl felietonów Przemo Łukasika
Felieton powstał w ramach cyklu „Bagaż podręczny”. Czym jest ten bagaż? To mój podstawowy zestaw, który towarzyszy mi w każdej podróży. Nieważne, czy to wyjazdy służbowe, czy prywatne – bagaż podręczny jest niezbędnym minimum, którego nigdy nie rozpakowuję do końca i który często czeka na kolejną wyprawę. Oprócz szczoteczki do zębów zabieram zawsze aparat fotograficzny i buty do biegania. Po powrocie bagaż podręczny zawsze wydaje się cięższy, bo wypełniają go zapachy, smaki i wspomnienia. Czasem dzieje się tak za sprawą ciężaru przemyśleń i uczuć, które transportuję tysiące kilometrów, a które zawsze są bazą do wniosków i refleksji, że mój świat nie zawsze jest światem innych.
Przemo Łukasik
Urodził się w Chorzowie w 1970 roku. Ukończył Wydział Architektury na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Studiował również w Ecole d’Architecture Paris-Villemin w Paryżu. Następnie pracował w berlińskim studiu P.P. Pabel Architekten oraz w paryskich biurach Jean Nouvel Architecture i Odile Decq / Benoit Cornette. W 1997 roku wraz z Łukaszem Zagałą założył autorską pracownię architektonicznąMedusa Group. Uprawia triathlon i fotografuje. Na łamach „Design Alive” publikuje cykl felietonów pt. „Bagaż podręczny”.