Zakochany w toskańskiej urodzie

Nigdy nie mogłem wybrać między czerwoną Sieną a szarobeżową Florencją. Nie chciałem zdradzić żadnej z tych włoskich miłości, bo każda z nich przyciąga mnie od lat swym zalotnym klimatem i swoistym charakterem. Każda z tych toskańskich piękności dumnie i zalotnie próbuje wabić swych kochanków. Nie jestem w stanie zdecydować się na jedną, więc z lubością i pożądaniem odwiedzam obie, by dalej z nimi flirtować na zmianę.

Nim zdążę umyć zęby, za oknem rozlegają się wystrzały myśliwskich sztucerów. Niedzielny poranek budzi tak mieszkańców codziennie. Zakładam buty i choć mgła jeszcze się w pełni nie podniosła z czesanych szerokim grzebieniem winnic, wychodzę na szutrową drogę wijącą się po szczytach falujących pól Toskanii. To moja najpiękniejsza trasa biegowa.

Odkryta przypadkiem i utrwalana setką powtórzeń, jest dla mnie tą najbardziej referencyjną. Mierzę nią inne, odkrywane w innych okolicznościach. Zaledwie dziesięciokilometrowa pętla, z dala od ścigających się w ciasnych zakrętach samochodów dostawczych, wymaga sporo od biegacza. Potrafi zachwycić, zmęczyć i czasem upodlić. Zdradzę tylko tyle, że to Bacio, niedaleko Certaldo.

Magazyn Design Alive

NR 13/2024 WYDANIE SPECJALNE

ZAMAWIAM

NR 13/2024 WYDANIE SPECJALNE

Magazyn Design Alive

ZAMAWIAM

NR 49 JESIEŃ 2024

Dolce far niente

Jak wszystko w tej okolicy – zaczyna się od magicznego widoku. Nakładające się fale toskańskich pagórków, unoszących się raz w górę, raz w dół, rozlewają się wokoło. Na pierwszym planie ostrzą się pola pszenicy, słonecznika i oliwek, by dalej, w tle, za kolejnym pagórkiem, ułożyły się sztruksowe wzory nabrzmiałych od słońca gron sangivese. Rozmyte w słońcu ostatnie plany, jak cienie tych pierwszych, barwione umbrą, złotem i brązem, rozpływają się na skraju horyzontu.

Na tym płynącym krajobrazie od czasu do czasu unoszą się, jak małe łupinki, samotne posiadłości i wille, a sterczące sztywno cyprysy, dzwonnice kościołów i kampanile dryfują jak żaglowce ze spuszczonymi żaglami po tej pięknej panoramie. Do morza nie jest stąd daleko i nie sposób tej ruralnej atmosfery nie opisywać marynistycznymi porównaniami. 

Biegnę więc w dół, a kamienie uskakują spod butów. Trwa to tylko chwilę – za zakrętem rozpoczyna się wymagający podbieg. I tu, i tu sypkie podłoże uskakuje spod bieżnika, więc szukam przyczepności na skraju ścieżki. Słońce wychodzi i coraz mocniej rozgrzewa plecy, spocone już pierwszymi kilometrami. Wiem, że muszę patrzeć pod nogi, bo drążone deszczami wąskie korytarze, spływające w dół polnej drogi, są pułapką dla stawów biegacza.

Nie mogę się jednak powstrzymać i spoglądam na roztaczające się stąd widoki. Każdy zakręt, każda zmiana pozycji, każdy zbieg lub podbieg otwierają nową perspektywę i rysują nowe obrazy.

Zawsze wtedy żałuję, że nie zabrałem ze sobą „czerwonej kropki”, która nie waży zbyt dużo, jednak wiem, że rozrywany tymi pięknymi okolicznościami nie zrobiłbym ani dobrych zdjęć, ani treningu biegowego. Zawsze więc obiecuję sobie, że wrócę tu na spokojny spacer, by utrwalić to, co widziałem o poranku, lecz nigdy nie dotrzymuję słowa, bo albo trening jest zbyt wymagający, albo świadomie pozwalam sobie utrwalać te kadry tylko w pamięci.

Przemierzam ten pejzaż samotnie, od czasu do czasu mijając opustoszałe domostwa. Zaniedbane i puste, pięknie komponują się z otoczeniem. Długie i proste aleje, które do nich prowadzą, wykute są w koronach piniowych drzew. Te piękne, zielone kuluary wpływają niejako do wnętrza domów, tworząc w ten sposób spójność architektury i flory. Biegnę tak, fala za falą, a ich grzbiety ciągle rysuje inna faktura. Słońce, choć wczesne, przebija się przez drzewa oliwne, oślepia moje zalane potem oczy. Świeżość poranka pachnie rześko, a poranna rosa pobłyskuje w słońcu.

Po wczesnej kawie wypitej na małym tarasie przyglądam się tumanom kurzu za samochodami pędzącymi w pielgrzymce na poranne nabożeństwo. Spod ich kół wydobywają się dymiące, kłębiaste obłoki, by zaraz, nad dachami aut, roztopić się na lazurowym niebie niedzielnego poranka. Obraz ten powtarza się za godzinę i kawalkada rozgrzeszonych już liturgią pielgrzymów w swych małych pojazdach po raz kolejny podnosi siwobiałe pierzyny pyłu. Gdy znikną za zakrętem, mgła kurzu swobodnie opada i znowu nic się nie dzieje wokoło. Dolce far niente, włoska filozofia przeżywania, jakże trudna do zrozumienia dla tych, którym życie ciągle ucieka między palcami.

Na horyzoncie, jak w nowojorskim dowtown, strzelają w niebo wieże San Gimignano. 

Zakochani w toskańskiej urodzie, gdzie pejzaż zalewa bezkreśnie swą masą rzadką architekturę, przystajemy z powodu zaskakującego kontrastu horyzontalnych, płynnych linii niedużego miasteczka ze strzelistymi jak drapacze chmur dominantami prostopadłościennych wież. On nigdy nie wzbudza tak żywej krytyki jak kolejny nowy wieżowiec w centrach polskich aglomeracji. Wszyscy kochają to miejsce, niejako bagatelizując ten przedziwny i zaskakujący kontrast.

Szwendając się niedbale

Nigdy nie mogłem wybrać między czerwoną Sieną a szarobeżową Florencją. Nie chciałem zdradzić żadnej z tych włoskich miłości, bo każda z nich przyciąga mnie od lat swym zalotnym klimatem i swoistym charakterem. Każda z tych toskańskich piękności dumnie i zalotnie próbuje wabić swych kochanków. Każda z nich snuje opowieść o bogactwie tej ziemi i wywyższa się nad konkurentką. Nie jestem w stanie zdecydować się na jedną, więc z lubością i pożądaniem odwiedzam obie, by dalej z nimi flirtować na zmianę.

Niczym pielgrzym, kiedy tylko przybywam do Sieny, wybieram mozolne podejście od strony Santa Caterina. Zawsze wspinam się ciężko po tym zboczu, analizując w myślach mistrzowskie finisze Michała Kwiatkowskiego, który dwukrotnie wygrywał tu klasyczne Strade Bianche.

Siena od tej strony przytłacza swoją skalą. Budynki na zboczach są niczym formacje skalne, z górującą nad nimi katedrą oraz kościołem Świętego Dominika budują najpiękniejszy portret tego miasta. Podejście wieńczy łagodnie spływający w dół układ wąskich uliczek, który wygodnie rozprowadza zwiedzających w kierunku duomo i głównego rynku. Zewsząd zwisają chorągwie dzielnic, dumnie wskazując, do którego patrona należą te okolice. Dwa razy do roku w szranki stają dzielni dżokeje, by na Il Palio udowodnić, której z dzielnic sztandar będzie królował aż do następnej gonitwy.

Czerwony, wybrukowany cegłą i trawertynem Piazza del Campo skwarzy się w słoneczne popołudnie. Zgromadzeni wokół, nakryci głębokimi markizami turyści podziwiają ratusz wraz z Torre del Mangia, której cień niczym wskazówka słonecznego zegara krąży po wspaniałym rynku o muszlowym kształcie. Sącząc campari, prosecco czy espresso, kontemplują przechodzące cienie, nie zastanawiając się nad betonozą tej pozbawionej choćby kawałka zieleni przestrzeni. To małe etruskie miasteczko, które rozkwita w toskańskim słońcu, niczym dzisiejszy Zurych kredytowało w średniowieczu niemal całą Europę. Siena i Florencja, jak córka i macocha, swą zatrutą miłością walczyły o prymat…

Rozdzielona nurtem Arno medycejska stolica, ze swymi wypolerowanymi, bazaltowymi uliczkami, nakrytymi szeroko wylewającymi się spoza lica fasad okapami dachów, zawsze dawała mi schronienie przed natrętnym słońcem południa. Trochę ospała, jakby zawsze drzemiąca w niekończącej się sjeście, zalewana jest gwarem miliona turystów przybyłych doświadczać renesansowych opowieści. Choć niemałe to miasto, sprawia wrażenie małomiasteczkowego. Stosunkowo łatwe do odkrycia i intuicyjne. Bez specjalnych planów, szwendając się po nim niedbale, zawsze wpadnie się w objęcia boniowanych fasad, obfitych placów i szerokich frontonów kościelnych.

Niezliczona ilość nagromadzonych tu relikwii sztuki odrodzenia włoskiego pozwala z łatwością rozpierzchnąć się ogromnej liczbie turystów po całej powierzchni Florencji. Mniejsza jej część musi wystarczyć lokalnym mieszkańcom, by przeżywać banalnie codzienność. Znużeni tymi ciągłymi odwiedzinami, szukają prawdziwego życia na obrzeżach miasta lub za murami swoich magnackich posiadłości. I choć żyją z tej niezdyscyplinowanej masy gawiedzi, pojąc ją i karmiąc do syta, to nierzadko dość mają natrętnych spojrzeń i wszędobylskich obiektywów.

Trochę na uboczu, lecz niedaleko od centrum, lokuję się w tym przepięknym i miłym mieście. Riva Lofts Florence, odkryte za wskazaniem przyjaciół, jest dyskretnym miejscem, dającym trochę spokoju po całodniowym zwiedzaniu Galerii Uffizi. Przekształcony z małej fabryki nieduży hotelik stoi dyskretnie na brzegu Arno, będąc doskonałą bazą na kolejne wyprawy do Palazzo: Pitti, Strozzi czy Vecchio. Otoczone niewysokim murem lofty, choć położone są w niedalekiej odległości od głównych atrakcji, tworzą klimat podmiejski i rekreacyjny. Niewielki ruch samochodowy wokoło i przepływająca rzeka przynoszą ulgę od miejskiego gwaru. Wewnętrzny ogród wraz z niewielkim basenem studzą rozgrzane w słońcu i w renesansowych galeriach ciało i umysł, a pofabryczny charakter hotelu stanowi dobre ukojenie dla zmęczonych już włoskim odrodzeniem oczu.

Zwierciadło współczesności

Celowo romantyzuję, przesadnie pisząc o Sienie i Florencji. Używam malarskich przenośni, tak dobierając przymioty, by oddać ich potęgę, która zawsze mnie przytłacza. Sieneńskie płaskorzeźby Donatella i Lorenza Ghibertiego, florenckie malarstwo Giotta, święty krzyż w bazylice Santa Croce, kopuła katedry Santa Maria del Fiore – to wystarczająca garść argumentów, by stale odwiedzać te miejsca.

Wszyscy zwiedzający patrzą i podziwiają. Kontemplują, analizują i wnikliwie studiują każdy detal. Czy widzą więcej niż to, co ich oczy zdołały zauważyć? Czy ich wrażliwość, czuła nie tylko na estetyczne doznania, potrafi dostrzec ich głębię i paralele ze współczesnością? Czy widzą tę samą co dzisiaj pazerność, niesprawiedliwość, obłudę i manipulację? Czy w tych marmurowych, rzeźbionych mistrzowskim dłutem boskich atletach, których wzorowe proporcje, wystudiowane mięśnie i wyczesane brody, nie odbija się, choć trochę, instagramowy, retuszowany Photoshopem i skalpelem bożek współczesności? Czy piękna opowieść o wygodnym i romantycznym życiu pobożnej florenckiej socjety jest prawdziwym, czy zmanipulowanym obrazem?

Tak wiele symboli, tak wiele lirycznych uniesień i biblijnych porównań. Tak wiele pychy i nazbyt mało skromności. Tak wiele w tej romantycznej historii jest opowieści o współczesnych czasach, ubranych w ideologie i postprawdy. Przyglądając się wnikliwie, studiując proporcje, detal i kunszt autora, doszukując się alegorycznych znaczeń i motywów, próbując zrozumieć przeszłość, nie dostrzegamy w tym zwierciadle siebie.

Nasza fałszywa religijność, pogarda dla inności, polityka wizerunkowa czy chirurgicznie uformowana osobowość to współczesna renesansowa opowieść, w której Wawrzyńca Medycejskiego zastępuje Elon Musk, Michała Anioła – Photoshop, a rozległe salony i komnaty Uffizi, z portretami i zdobionymi w historie plafonami – Instagram i TikTok do spółki.

Czy przy tym pobieżnym zwiedzaniu i tej turystycznej powierzchowności wystarcza czasu na właściwą refleksję i wnioski? Ukształtowana dwupoziomowo Florencja zamożnym tamtego świata pozwalała na życie ponad poziomem biedoty. Ich drogi i codzienność celowo rozdzielono. Wysokie piano nobile w Palazzo Strozzi, boniowane, masywne ściany Palazzo Pitti, Ponte Vecchio ze swym korytarzem Vasariego – one wszystkie umożliwiały życie w rzeczywistości stereo. Renesansowe elity stąpały w delikatnych pantoflach, strojnych szatach i kapeluszach, lewitując nad rynsztokiem codzienności. Bezwstydnie umieszczały się na obrazach, w boskich scenach, na rzeźbach, zaspokajając swoje próżne ego. 

Magazyn Design Alive

NR 13/2024 WYDANIE SPECJALNE

ZAMAWIAM

NR 13/2024 WYDANIE SPECJALNE

Magazyn Design Alive

ZAMAWIAM

NR 49 JESIEŃ 2024

Ich dusze wybielić miał śnieżnobiały marmur z Carrary. Nazbyt obfite kształty korygował pędzel mistrza da Vinci, a pobożności i cnót dodawała alegoryczna scena z odpowiednio zestawionym towarzystwem. Na spodzie biedota, utytłana w błocie i bagnie, starała się przeżyć, nie wiedząc, kto to Botticelli, da Vinci, Giotto di Bondone czy Brunelleschi.

Dziś podobnie – rozdzieleni za elektronicznymi ekranami żyjemy obok siebie. Z zachwytem i zazdrością żyć próbujemy nie swoim życiem. Obserwujemy, „lajkujemy” i komentujemy życia innych. Elity i „fejm” buduje się masą polubień, wymuszonych subskrypcji i „followersów”. Na ekranach widzimy to, co widzą tylko nasze oczy, podobnie jak we florenckich sztychach tylko to, co autor lub zleceniodawca chciał, byśmy zobaczyli.

Na zamówienie i dla podreperowania osobowości, dla rozgrzeszenia i „ku pamięci” pisane są dzisiaj sponsorowane artykuły, powstają sfingowane fotoreportaże i rolki, a sesja przed ostatecznym wydaniem retuszowana jest w postprodukcyjnej inżynierii, dopóki nie wygładzi, nie naciągnie, nie wyszczupli i nie odejmie starości. Podobnie jak kiedyś, dziś również nie wiemy, co rzeczywiście jest prawdą, prawdziwą cnotą i wiarygodną informacją. Naiwnie dajemy się manipulować i wodzić zarówno teraz, jak i wtedy. Nie wyciągamy wniosków, widząc tylko piękny obrazek i wyreżyserowaną scenę.

„Bagaż podręczny” – cykl felietonów Przemo Łukasika

Felieton powstał w ramach cyklu „Bagaż podręczny”. Czym jest ten bagaż? To mój podstawowy zestaw, który towarzyszy mi w każdej podróży. Nieważne, czy to wyjazdy służbowe, czy prywatne – bagaż podręczny jest niezbędnym minimum, którego nigdy nie rozpakowuję do końca i który często czeka na kolejną wyprawę. Oprócz szczoteczki do zębów zabieram zawsze aparat fotograficzny i buty do biegania. Po powrocie bagaż podręczny zawsze wydaje się cięższy, bo wypełniają go zapachy, smaki i wspomnienia. Czasem dzieje się tak za sprawą ciężaru przemyśleń i uczuć, które transportuję tysiące kilometrów, a które zawsze są bazą do wniosków i refleksji, że mój świat nie zawsze jest światem innych.

Przemo Łukasik Urodził się w Chorzowie w 1970 roku. Ukończył Wydział Architektury na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Studiował również w Ecole d’Architecture Paris-Villemin w Paryżu. Następnie pracował w berlińskim studiu P.P. Pabel Architekten oraz w paryskich biurach Jean Nouvel Architecture i Odile Decq / Benoit Cornette. W 1997 roku wraz z Łukaszem Zagałą założył autorską pracownię architektoniczną Medusa Group. Uprawia triathlon i fotografuje. Na łamach „Design Alive” publikuje cykl felietonów pt. „Bagaż podręczny”.

Zapisz się do newslettera!

Powiązane artykuły:

Kto się boi śmieci

Kto się boi śmieci

Warszawa | 3 listopada 2024

Felieton Przemo Łukasika o tym, jak mógł wyglądać pawilon polski na EXPO 2025

Estetyka codzienności

Estetyka codzienności

Warszawa | 19 sierpnia 2024

Zaglądamy do prywatnych domów i mieszkań polskich projektantów wnętrz

Szeptem o Madrycie

Szeptem o Madrycie

Madryt | 1 sierpnia 2024

Architekt Przemo Łukasik tym razem opisuje i fotografuje stolicę Hiszpanii!

Ocalić Szyb Krystyna

Ocalić Szyb Krystyna

Bytom | 16 czerwca 2024

Ikona śląskiej architektury przemysłowej ma szansę na rewitalizację