Maja Ganszyniec zaprosiła nas do swojego mieszkania na Starym Mokotowie, które jest niemal kopią lokalu Jednostki Mieszkaniowej zaprojektowanej przez Le Corbusiera w Marsylii. Trafiła na nie, szukając w Warszawie „swojego miejsca”. Udając się na spotkanie, miałam niedoprecyzowane przeczucie niezwykłości jej osoby. Wychodząc, wiedziałam, że spotkałam projektantkę o niezwykłej umiejętności obserwacji całych kontekstów i kobietę, która potrafi łączyć siłę i wrażliwość.
Jej autorskie Studio Ganszyniec ściśle współpracuje z firmą strategiczną Touchideas, której właścicielem jest Bartek Serafiński. Maja jako partner firmy od 2009 roku jest odpowiedzialna za wszelkie aspekty projektowe.
Sama Maja i jej studio od kilku lat zacieśnia współpracę z IKEA. Najbardziej interesowało mnie więc, co pociąga projektantkę w pracy z klientami działającymi na rynku popularnych produktów. Okazało się to szansą na inspirującą rozmowę nie tylko o polskich mieszkaniach, ale również o tym, czym jest dla niej ekologia. Wyjawiła mi poza tym, dlaczego Warszawa potrzebuje empatii, jak zrozumieć Ślązaczkę i dlaczego powinniśmy cieszyć się z tego, co mamy.
Co najbardziej Cię cieszy, gdy pracujesz nad produktem szeroko dostępnym?
Maja Ganszyniec: – Uwielbiam procesy i myślenie całościowe. Oczywiście sprawia mi radość relacja „ja i przedmiot”, czyli siedzenie i dłubanie w jednym obiekcie, ale dla mnie to trochę za mało: uwielbiam myślenie procesowe i rozgryzanie zależności w zastanej rzeczywistości. Wchodząc w jakikolwiek temat jako projektant i strateg designu, zawsze muszę myśleć o realnym kontekście i staram się pomóc klientowi być lepszym, by mógł sprawniej prowadzić swój biznes. Jednocześnie mam w ten sposób szansę zaspokoić w sobie potrzebę poprawiania tego kawałka rzeczywistości, w którym działa klient.
Jeden z Twoich ostatnich projetków wiąże się ze znaną polską marką meblową. Jak poprzez nich udało Ci się wpłynąć na rzeczywistość polskich mieszkań?
– Razem z Touchideas opracowaliśmy strategię dla Black Red White. Przy takich projektach zawsze tworzymy zespół badaczy, strategów i projektantów. Projektujemy badanie i dobieramy grupę docelową, którą chcemy poznać, bo przecież zupełnie inaczej mieszkają tak zwane DINK-sy („double income, no kids”), a inaczej rodzina z trojgiem dzieci, która ciuła na spłatę raty kredytowej. Odwiedziliśmy setki polskich domów: mieszkania deweloperskie, kamienice, bloki i domki jednorodzinne, bo chcieliśmy zrozumieć, jak naprawdę mieszkają Polacy. Przeanalizowaliśmy potem zdjęcia z wizyt i poddaliśmy weryfikacji swoje postrzeganie rzeczywistości.
Jakie wysnuliście wnioski?
– My, osoby zajmujące się designem i wnętrzami, żyjemy w bańce obejmującej kilka procent naszego społeczeństwa, a rzeczywistość polskiego domostwa jest bardzo różna. Daleka jestem od oceniania, że my wiemy, co jest ładne, a inni nie wiedzą. Ale mogę powiedzieć, że gusta, potrzeby i możliwości są bardzo zróżnicowane w naszym kraju. Są państwa, które mają jakąś specyfikę. Przykładowo w Niemczech emanacją statusu jest samochód, który można postawić przed domem, ale wyposażenie samego domu już nie wygląda zbyt dobrze. To rynek konserwatywnych, ciężkich, wygodnych kanap w beżach. Podobnie jest w Holandii – wygląd mieszkań i podążanie za trendami nie są najważniejsze. To model diametralnie inny od wnętrz włoskich czy hiszpańskich.
A jak wygląda polski model?
– Jest niejednolity ze względu na wiele czynników: historię, zarobki, edukację, potrzeby albo choćby dostęp do dóbr. Wiesz, że do niedawna sklepy IKEA w Polsce były zlokalizowane tylko do linii Wisły!? Dopiero niedawne otwarcie sklepu w Lublinie [w 2017 roku – przyp. aut.] otworzyło wschodniej części kraju dostęp do tej oferty. Podziały istnieją i czasem są nieoczywiste, bo można by się spodziewać, że na tak zwanej prowincji jest prowincjonalnie. Guzik prawda! Na prowincji mieszkają często ludzie, którzy mają zasoby finansowe i budują piękne duże domy wyposażone meblami z magazynów wnętrzarskich, a w miastach zdarzają się tacy, którzy kompletnie nie zwracają na to uwagi. Ujrzenie takiego obrazu polskich mieszkań było niesamowicie odświeżające.
Jakie postawiliście przed sobą zadanie, dysponując tą wiedzą i narzędziem zmiany rzeczywistości, jakim niewątpliwie był Wasz klient?
– Model pracy, który bardzo lubię, to sytuacja, gdy przychodzi klient i mówi: Czujemy, że potrzebujemy wsparcia. Wtedy zaczynamy audyt, przyglądamy się produktom, konkurencji, trendom oraz jak to się wszystko ma do potrzeb ostatecznego odbiorcy. Czy jest to grupa rosnąca i należy w nią inwestować, czy może raczej otworzyć się na nowego klienta itd. Mimo pierwszego wrażenia, że portfolio BRW potrzebuje odświeżenia i projektowej ingerencji, zaciekawił nas fakt, że firma ta wyrosła na wzornictwie. W latach 90. XX wieku oferowała oryginalne, dobrze zaprojektowane meble: tym wyróżniła się w czasach, gdy nie można było nic dostać i dzięki temu wyrosła na potęgę w branży.
W ofertach wielu polskich firm meblowych znajdziemy modele sprzed 20–25 lat, które są już nieaktualne stylistycznie. I chociaż jeszcze jest grupa, która je kupuje, to ten obszar wygaśnie w ciągu około dekady. Tymczasem każda firma meblarska musi co rok–dwa aktualizować ofertę, by utrzymać się na rynku w czasach hiperkonsumpcji.
Nie drażni Cię to?
– Marzę o świecie, w którym ludzie kupują mniej… Ale nasze realia są inne: mieszkamy w kraju, w którym jedni kupują za dużo, a inni są głodni. Ja, jak każdy projektant, czuję się odpowiedzialna za to, co robię. Swoją pracę rozumiem jako minimalizowanie strat w kontekście ekologii, poprzez projektowanie rzeczy długotrwałych stylistycznie i jakościowo, nawet jeśli sam produkt jest tani. Współpracując z Ikeą, BRW i każdym innym klientem, staram się lobbować, promować i wprowadzać takie spojrzenie jako nadrzędną wartość.
Czy wprowadzając nową stylistykę do oferty dużych graczy na rynku meblowym, macie poczucie swoistej edukacji tych mniejszych?
– Zdarzyła mi się niezwykła sytuacja: na targach Warsaw Home do stoiska BRW podszedł ktoś i powiedział do nas: „Brawo! To pójdzie w świat, bo BRW jest kopiowane przez masę małych i średnich producentów ekonomicznych mebli! Dziękujemy!”. To jest proces, do którego nie jesteśmy w stanie dotrzeć, a jednak mamy na niego ogromny wpływ.
Myślisz, że to, co zrobiliście dla BRW, dotrze również do nowej grupy odbiorców, choćby z tej „bańki”?
– Polska firma, która ma sklepy w całym kraju, po prostu powinna wykonać logiczny ruch i zacząć oferować coś grupie, która do nich do tej pory nie zaglądała.
Chętnie skorzystam, bo bardzo lubię robić zakupy w polskich firmach.
– I to jest wspaniałe podejście. Wróciłam z zagranicy, jak wielu moich znajomych z branży, z wizją, by coś tu zrobić. Raz się udaje, raz nie, ale starać się trzeba.
Wspomniałaś o projektowaniu długotrwałym jakościowo i stylistycznie. Najlepszym przykładem jest chyba system regałów Ivar, który w ofercie IKEA jest już 50 lat. Co takiego ma w sobie?
– Moi rodzice mają regał Ivar z czasów, gdy sklepów IKEA jeszcze u nas nie było. Ale ponieważ był produkowany w Polsce, na nasz rynek przedostawał się drugi gatunek. Mają go do dziś, bo takich rzeczy się nie wyrzuca, to lite drewno! Najwyżej wyląduje w garażu lub piwnicy. I o to chodzi w projektowaniu, to moje rozumienie ekologii – mebel, który jest wykonany z naturalnego materiału, który ładnie się starzeje, jest przez nas szanowany. Tak samo jest z innymi materiałami: skórą, metalem, szkłem, kamieniem…
Ale one są droższe, a paździerz tani. I co z tym fantem?
– Niestety płyta paździerzowa zalała nas i po cichu zabija. Wystarczy popatrzeć na jakość powietrza. To kwestia braku edukacji ekologicznej i temat, który spędza mi sen z powiek – ludzie bezrefleksyjnie wrzucają do pieca płyty, nie zdając sobie sprawy, ile w nich jest chemii: klejów, formaldehydu, lakierów i oklein, które potem wdychamy. Więc tam, gdzie producent jest gotowy na rozmowę o ekologii, tam działam.
Z jakim skutkiem?
– Zazwyczaj z dobrym. A tam, gdzie jeszcze jest za wcześnie, staram się budować świadomość ekologiczną. Bo to nie są sprawy, które dzieją się z dnia na dzień. To drobne kroki, które zaowocują za kilka lat, ale nie odpuszczam okazji, by zacząć to zmieniać już teraz. Każda organizacja podlega ryzyku zamknięcia się w sobie: przypomina wtedy człowieka, który w takiej sytuacji postrzega świat wyłącznie przez pryzmat tego, co sam wie i przeżył. A ja po prostu dzielę się swoją wiedzą, tak samo jak producent dzieli się ze mną. Przez to małymi krokami namawiamy nabywcę do zmiany przyzwyczajeń zakupowych. Przykładowo wprowadzamy do produktu elementy litego drewna: to się podoba i wtedy klient sam domaga się więcej. Jeśli tego drewna nie byłoby w ofercie, klient nawet nie byłby w stanie wygenerować w sobie takiej potrzeby na lepszy produkt.
Czyli nie komunikujecie, że to jest „bardziej ekologiczne”, tylko „ładniejsze”. To taki fortel?
– Tak i to jest moja bardzo egoistyczna postawa, bo chciałabym mieć czym oddychać za 50 lat. I na koniec dnia chyba wszyscy mamy w głowie taką właśnie myśl.
Gdzie uczyłaś się takiego podejścia?
– IKEA jest potężną firmą z bardzo zamożnego kraju, jakim jest Szwecja. I może to mrzonki, ale chciałabym, by każda firma podchodziła do rozwoju produktu z taką świadomością i odpowiedzialnością jak oni. Jednak zaczynam od siebie: w IKEA nie podejmuję się projektów z plastiku, a w kawiarniach proszę, by nie dawano mi plastikowych rurek, bo ich życie trwa jakieś 17 sekund. Ponadto w pracy zrezygnowaliśmy z zamawiania obiadów, bo opakowania jednorazowe nas zasypywały. Teraz sami gotujemy. Zrezygnowaliśmy nawet z rukoli na rzecz zwykłej sałaty, bo w Polsce rukola zawsze sprzedawana jest w plastikowych opakowaniach. I chociaż wiem, że będę się smażyć w piekle za to, że latam samolotem, czyli środkiem transportu o najgorszym wpływie na środowisko, to zawsze odmawiam jedzenia i picia na pokładzie: nie mogę znieść, że trzy łyki wody dostaję w plastikowym kubeczku. Swoją drogą marzy mi się zlecenie związane z przeprojektowaniem sposobów żywienia w samolotach albo projekt materiałowych opakowań żywności. Więc takie rzeczy mi się marzą i wiem, że prędzej lub później do mnie dotrą.
Skąd u Ciebie taka wrażliwość i świadomość?
– Jestem z Tarnowskich Gór, typowego śląskiego miasteczka na pograniczu aglomeracji i lasu. Śląsk był tak rozplanowany, by w 20 minut każdy mieszkaniec mógł być w lesie: wsiadałam na rower i w 20 minut byłam nad jeziorem. Może to podświadome, ale szukam tej natury. Wierzę, że w przedmiotach, z którymi obcujemy na co dzień, jesteśmy w stanie przemycić pewne walory zbliżające nas do przyrody, uczące jej estetyki i szacunku do niej. Jeśli w domu masz drewniane podłogi, ceramikę, wełniane dywany, bawełniane tkaniny, szkło i metal, korek, to mózg pracuje dużo lepiej niż w otoczeniu wysokiego połysku, agresywnych kolorów, plastikowych krzeseł, silikonowych naczyń i sztucznych wykładzin.
Jesteś wyczulona na plastik?
– To często są nonsensy! Na przykład gotowanie ryżu w woreczkach: kto w ogóle wpadł na ten pomysł?! Generalnie świat stoi na głowie i jeśli tylko mam możliwość przesunięcia go z powrotem do naturalnej pozycji, robię to. Jest szansa, że ten zwrot uda się wykonać, bo trendy w odżywianiu zwiastują zwykle zmiany w innych dziedzinach, a jemy coraz zdrowiej. Zaczęło się od tej naszej małej bańki, ale potem zdrowa żywność zaczęła się pojawiać w popularnych sieciach spożywczych. Niestety osoby najbiedniejsze wciąż będą jadły najgorzej i to się niestety nie zmieniło od średniowiecza. Ale zmienia się prawo. Producent ma dziś obowiązek podawać skład na opakowaniu, a tego jeszcze kilka lat temu nie było. I wiem, że jest w przygotowaniu prawo unijne, które nałoży obowiązek ujawniania składu przedmiotów niespożywczych. To da możliwość wyboru.
Z tego, co pamiętam, kolekcja Anvandbar była przedstawiana przez IKEA jako bardzo ekologiczna.
– W kolekcji Anvandbar założeniem były naturalne materiały. Powstała drewniana gięta ławeczka, a przy tej okazji zaproponowałam produkcję z terakoty, która jest pięknym, starym i mądrym materiałem – namacza się ją w wodzie i powoli oddaje wilgoć. Zaprojektowałam z niej doniczki, kiełkownik i naczynia do pieczenia. Często biorę udział właśnie w takich zadaniach, które wyrażają filozofię firmy. Mam przy tym dużo swobody twórczej.
Nie było Ci trudno zrozumieć tak inną grupę?
– Zawsze rozpoczynamy od badań albo posiłkujemy się potężnym zasobem już przeprowadzonych. Ikea nieustannie bada cały świat. Brałam ostatnio udział w projekcie mebli łazienkowych. To było wyjątkowe wyzwanie, bo mebel musiał spełnić oczekiwania przedstawicieli niezwykle odległych od siebie kultur, na przykład chińskiej i kanadyjskiej. Mogliśmy posiłkować się takimi raportami z Kanady, Francji, Wielkiej Brytanii, Ukrainy, Polski czy Chin. Finalnie zrobiliśmy produkt, który sprawdzi się w tych wszystkich krajach. Za to uwielbiam moją pracę dla Ikei. Za uniwersalność i bardzo szerokie myślenie. Ten typ pracy jest zupełnie inny niż relacja „ja i moje dzieło”, choć taka kontemplacyjna praca też jest dla mnie ważna.
Kiedy zrobiłaś ostatnio taki kontemplacyjny projekt?
– Dawno. Bardzo trudno znaleźć na to czas. W tych dużych procesach jest masa planowania. Zanim dojdziemy do tego, co faktycznie robimy, wykonujemy mnóstwo pracy strategicznej i przygotowawczej.
Czy przez to, że pracujesz dla tak popularnych firm z ogromnym zasięgiem, czujesz, że masz na coś wpływ?
– Mam szansę nakłonienia kupujących do innych wyborów, a firm – do wprowadzenia na rynek innych produktów, bardziej trwałych, lepszych.
Ile przedmiotów Twojego projektu sprzedała IKEA?
– Nie mam pojęcia. Jeśli mówimy przedmiotach z limitowanych kolekcji, są to małe ilości i zaczynają się od 20 tysięcy sztuk. Moje produkty są też w stałej ofercie i to są już ogromne ilości. Nawet nie wiem dokładnie, ile, ale to są setki tysięcy każdego produktu.
Ile osób zatrudniasz w Studio Ganszyniec?
– To zmienia się w zależności od projektów: zasada ta dotyczy zarówno Touchideas, jak również Studia Ganszyniec. Teraz, ze względu na duże zlecenia, mam u siebie trzy osoby, a w Touchideas łącznie pracuje nas siedmioro. To jednak nie jest skala, w której chcę zostać: cenię sobie fakt, że prowadzę autorskie studio, wszystko firmuję nazwiskiem, którego już raczej nie zmienię. I powyżej jakiejś skali działań pewne rzeczy mogłyby umykać, a tego nie chcę. Nie jesteśmy korporacjami, tylko firmami mikro. To dlatego mogę na siebie wziąć odpowiedzialność tylko za pewną ilość rzeczy. Teraz wracamy do tej kameralnej skali; po okresie bardzo wytężonej pracy mamy czas na wyciszenie i eksplorowanie obszarów zaniedbanych przez te dwa lata.
Co to za obszary, którym teraz chcesz dać więcej atencji?
– Tęsknię za momentami kontemplacji „ja i przedmiot”.
A co z relacją „ja i ja”?
– Staram się, żeby była. Bo jeśli nie dajesz sobie tego, czego ci potrzeba, to rzeczywistość i tak o to się upomni. Przez ostatnie półtora roku przeleżałam 70 procent czasu w łóżku.
Co się stało?
– Neuroborelioza i rozwód w międzyczasie. To nie są przyjemności… Ciało wyłączyło mi dziewięć z dziesięciu bezpieczników.
Ciało się upomniało?
– Dostałam od niego prawy i lewy sierpowy za ekstremalnie intensywny rok, w ciągu którego miałam 120 lotów i nie przespałam więcej niż trzy dni w jednym miejscu. Były momenty, że w ciągu dwóch tygodni byłam na dwóch kontynentach, w czterech krajach, w sześciu miastach. Nie da się tak bezkarnie szarżować, więc nastąpił etap wyrównania i wyciszenia.
Gdzie znajdujesz wyciszenie?
– Kiedyś było to bieganie i joga, ale neuroborelioza nie pozwalała mi uprawiać żadnej aktywności fizycznej i to było dla mnie straszne.
W trakcie choroby nie byłaś w stanie ćwiczyć jogi, a byłaś w stanie pracować?
– Każdy ma jakieś przypadłości. Podczas choroby stwierdziłam, że część mnie, która jest odpowiedzialna za pracę, umrze na końcu… (śmiech). To, że Studio Ganszyniec działało w czasie mojej choroby, było zasługą zespołu i wynikiem stabilnych zleceń, jakie mieliśmy w ostatnich dwóch latach. Komunikacja na odległość była wypracowana perfekcyjnie. Głowa zaczęła mi pracować normalnie już po kilku miesiącach, ale powrót ciała do sprawności zajął ponad rok. Dopiero od początku listopada zeszłego roku jestem w tej formie: chodzę, mówię, mogę wejść po schodach i pójść na godzinny spacer.
Maju, a kto się Tobą opiekował?
– Spotkałam Anioła Stróża… Poznałam Tomka, wspaniałego człowieka, z którym spotykałam się przez trzy miesiące, zanim mnie ścięło.
Myślę, że pojawił się w odpowiednim momencie i to nie był przypadek. Jest przy Tobie nadal?
– Jest.
Zdał egzamin wzorowo?
– Boże! Ze sto razy!
Wpływasz na mieszkania milionów ludzi na całym świecie, a co z Twoim domem? Masz przyjemność z urządzania gniazdka dla siebie czy jesteś przysłowiowym „szewcem bez butów”?
– Trochę tak jest… Ale zacznę od tego, że nigdy nie myślałam o tym, że będę mieszkać w Warszawie. Wszędzie, ale nie tu. Jestem ze Śląska, z Tarnowskich Gór, studiowałam w Krakowie, Mediolanie i Londynie. Mieszkałam w Wielkiej Brytanii przez długi czas, do Warszawy przyjechałam z powodów uczuciowych. Byłam śmiertelnie zakochana w moim byłym mężu i to był jedyny powód. W Londynie zostali wszyscy moi znajomi, tam miałam pracę i dostałam też propozycję pracy na uczelni. Rzuciłam to wszystko i w 2009 roku przyjechałam do Warszawy, gdzie nikogo nie znałam, a Polska była na etapie uczenia się definicji słowa „design”. Czyli praca u podstaw. Ja bez wdrożeń, młodsza o 10 lat… To był bardzo wymagający czas, ale przez to zajęłam się strategią designu – na pracę dla większej ilości projektantów produktów było jeszcze za wcześnie. Było mało zleceń i tylko kilku aktywnych projektantów na rynku: Tomasz Augustyniak, Piotr Kuchciński, Renata Kalarus…
Przeszłyśmy na temat współczesnej historii polskiego designu, ale to byłby zupełnie inny wywiad. Wróćmy do Ciebie. Czym jest dla Ciebie Twój dom?
– To miejsce, w którym czuję się dobrze. Nie muszę myśleć o tym, gdzie jestem, tylko w nim po prostu jestem! Do Warszawy przyzwyczajałam się bardzo długo i zrozumiałam dopiero po pięciu latach. Mam do niej ogromną empatię, bo jest blizną po wojnie. Blizna nie jest ładna, ale jest częścią nas i świadectwem tego, co nam się przydarzyło. Jednak, żeby się w tym obcym mi kulturowo mieście ugruntować, potrzebowałam swojego miejsca. Życie na Śląsku to życie na pograniczu, a to uczy, że świat nie jest czarno-biały. Nie do końca było to zrozumiałe wśród ludzi z Warszawy, gdzie historia jest spolaryzowana. Polak – dobry, Niemiec – zły. A losy śląskich rodzin są bardzo różnorodne. Mam śląską mentalność oraz zbiór zasad i spotykając ludzi , na początku nie potrafiłam odczuć przynależności do tego obszaru kulturowego. Może dlatego, że go nie znałam i nie rozumiałam? Długo nie potrafiłam się utożsamić, a teraz rozumiem, że nie muszę. Postrzegam Warszawę jako miasto kosmopolityczne. Po pięciu latach wynajmowania mieszkań postanowiłam kupić swoje. Mieszkałam wcześniej sześć lat na Mokotowskiej, potem na Saskiej Kępie, do której mam ogromny sentyment, bo ma charakter małomiasteczkowy, w którym się dobrze czuję. Chciałam tam mieszkać, jednak po pół roku poszukiwań lokalu na Saskiej stwierdziłam, że aby zmieścić się w budżecie, muszę poszerzyć krąg zainteresowań o Mokotów. Miałam ogromne szczęście. Trafiłam na ogłoszenie pewnego mieszkania: wiedziałam, że jeśli naprawdę miałoby się okazać takie jak na zdjęciach, to musiało być moje. Pojechałam je zobaczyć i nie mogłam uwierzyć! To była kopia mieszkania Jednostki Mieszkaniowej Le Corbusiera w Marsylii i to na parterze kamienicy na Starym Mokotowie! Okazało się, że Juliusz Żórawski, który był bardzo aktywnym architektem w Warszawie w latach 30. XX wieku i zaprojektował między innymi Dom Wedla i Szklany Dom na Żoliborzu, postanowił mieszkania w oficynach dwóch bliźniaczych kamienic na Puławskiej zrobić na obraz tych marsylskich.
Co w nim jest dla Ciebie tak wyjątkowego?
– Jeżeli w ogłoszeniu jest napisane, że mieszkanie jest „dla konesera”, to oznacza, że będzie bardzo dziwne (śmiech). Ma 3,80 metra szerokości i 14 metrów długości, dwa poziomy i kończy się wielkim przeszkleniem na maleńki ogródek. Mieści się w oficynie, w drugim szeregu zabudowy, więc jest cicho jak makiem zasiał. Ma siedemdziesiąt parę metrów kwadratowych, ale zamknięty jest tylko jeden pokój: reszta jest otwarta, co uważam za wspaniałe. Ludzie się mnie pytają, jak tu wychować troje dzieci? No więc odpowiadam im, że jak je będę miała, to się zastanowię, a na razie jestem DINK-sem i mieszkanie się sprawdza. Gdy je kupiłam, było do generalnego remontu. Na szczęście poprzednia właścicielka podjęła już wiele decyzji, których nie musiałam podejmować ja: wyburzyła większość ścian na parterze, bo to według projektu była kawalerka z, uwaga, służbówką!
Kawaler ze służbą – co za czasy! Rozumiem, że nie planowałaś służby i nie było Ci żal tych wyburzonych ścian pokoiku dla służącej?
– Dobry żart, choć byłoby miło mieć panią do gotowania. Może w kolejnym życiu… To, co zostało ze starych elementów, zostawiłam oryginalne, zmieniłam tylko układ schodów i zaprojektowałam każdy centymetr sześcienny przestrzeni. Oczywiście proces realizacji nie jest skończony. Nie mam lamp, bo może potrafię je projektować, ale jeśli mam wybrać coś z tego, co jest na rynku, to jestem sparaliżowana (śmiech). Pewnych decyzji po prostu nie da się podjąć, a ponadto wierzę, że dom narasta organicznie – obrastamy jak kula śniegowa w tą przestrzeń, a przestrzeń obrasta nami. Moje wyposażenie to zbieranina rzeczy, które przykleiły się do mnie w innych przestrzeniach i przeprowadziły się ze mną. Mój dom jest przestrzenią, w której nie zwariowałam w ciągu tych dwóch ostatnich lat choroby, bo wiedziałam, że jestem u siebie i mam nad tą przestrzenią kontrolę. Poza tym nie udaję, że dam radę ogarnąć więcej…
Dobrze się tu czujesz?
– Ta przestrzeń jest tak mądrze zaprojektowana, że ja w niej po prostu siedzę, patrzę na proporcje ścian, brył i przestrzeni i biorę głęboki oddech. To na dzień dzisiejszy definiuje moje pojęcie „domu”.
Czy czujesz, że rzeczywistość podsuwa Ci pod nos rzeczy, których Ci potrzeba?
– Oczywiście. Myślę, że każdemu podsuwa, tylko trzeba się nauczyć ich nie ignorować. Mam ogromne szczęście, bo dostałam pod nos wiele: i mieszkanie, i mojego Anioła Stróża, i mój zespół, który wsparł mnie w momentach kryzysu tak, że świat zewnętrzny właściwie nie wiedział, co się u mnie dzieje. Przecież produkty wchodzą na rynek z półtorarocznym opóźnieniem, więc na zewnątrz można było odnieść wrażenie, że nadal jestem hiperaktywna. Nawet Tomek powiedział, że statuetkę Design Alive Awards 2017 dostałam za leżenie w łóżku (śmiech). Więc jestem bardzo szczęśliwa.
I mówisz to po przebyciu ciężkiej choroby i rozwodowej traumy?
– Tak! Przecież siedzę tu z Tobą, świetnie się czuję i pączki popijam kawą! Myślę, mówię, jest ekstra! Ostatnio popłakałam się ze szczęścia, wchodząc po schodach. Człowiek naprawdę nie wie, ile ma, dopóki czegoś nie utraci.
„Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz”…
– I może to są banały, ale dopiero gdy leżysz w niemocy fizycznej, intelektualnej i emocjonalnej, to myślisz, jak wiele mamy na co dzień szczęścia.
A co dalej? Jakie wnioski i plany na kolejne lata?
– Sprawdzałam ostatnio ze znajomymi chiński horoskop na 2018 rok i oczywiście mieliśmy przy okazji kupę śmiechu. Okazało się, że w tym roku będzie trochę nudno, bo w życiu Koguta nic przez ten rok się nie zmieni. Pomyślałam: w końcu!
To może jakieś piękne wakacje? O czym marzysz?
– Marzę o tym, by wejść do jeziora i popływać, by pobiegać, pójść w polskie góry. Chcę wejść na jakąś górę!
Czyli Twój wewnętrzny zdobywca nie ma zamiaru się nudzić! Zapraszam w Beskidy do naszej nowej redakcji w Bielsku-Białej.
– Mam w Bielsku-Białej dwóch nowych klientów, więc można to połączyć.
I z nudów nici. Jest w Tobie fighter!
– Mam po prostu wiele przyjemności w rozwijaniu nowych projektów. Uważam, że każdy z nas ma obowiązek dzielenia się swoim talentem, jeśli go dostał. Po coś się na tym świecie zjawiamy. Byłabym koszmarnym lekarzem i fatalnym prawnikiem, ale jeśli chodzi o szeroko rozumiane projektowanie, to wiem, że jestem w tym dobra. Jeśli więc przychodzi do mnie firma, która mnie potrzebuje i jest gotowa na zmiany, to z radością w to wchodzę, a jeśli na dodatek jest to polska firma, robię to dwa razy chętniej. Mamy właśnie teraz w Polsce taki moment przechodzenia firm z modelu produkcji do modelu marki. Wyobraź sobie, że sama Ikea ma w Polsce 300 producentów mebli! A ile polskich marek meblowych jesteś w stanie wymienić? Siedem? Dziesięć? Jest więc potencjał!
Czujesz się w swojej pracy jak ryba w wodzie.
– Natura osoby twórczej taka jest, że od czasu do czasu musi z siebie coś wypluć, bo inaczej się zatyka i jest chora. Szybko zrozumiałam, że ja się po prostu do niczego innego nie nadaję. Na szczęście mam wspaniałych rodziców, którzy pozostawili mi zupełną swobodę wyboru. W rodzinie byli architekci i inżynierowie. Starszy brat, choć był z wykształcenia ekonomistą, dzisiaj projektuje gry, więc rodzice wiedzieli, że lepiej mieć szczęśliwego artystę niż nieszczęśliwego prawnika. Zresztą nigdy bym się nie dostała na prawo. Pogodziłam się już z tym, że nie mogę robić nic innego, bo inaczej będę nieszczęśliwa i tyle!
Maja Ganszyniec. Ślązaczka
Maja Ganszyniec (rocznik 1981) urodzona na Śląsku, absolwentka wydziału Design Product londyńskiego Royal College of Art (2008) oraz krakowskiej ASP (2005). Prowadzi w Warszawie Studio Ganszyniec, specjalizujące się w projektowaniu mebli i produktów przemysłowych głównie dla znanych polskich marek, ale nie tylko (ostatnio np. po raz kolejny realizując produkt dla IKEA czy Duka). Wierzy w sens tworzenia innowacyjnych, pięknych i przyjaznych przedmiotów. Łączy projektowanie, które jest jednocześnie odpowiedzialne i wizjonerskie. Poszukuje nowych możliwości w ramach ograniczeń myślenia strategicznego. Laureatka Design Alive Awards 2017 w kategorii Kreator.
Więcej na: www.studioganszyniec.com