W „Berlińskiej depresji” Anda Rottenberg pisze, że dzisiaj już raczej – jak jedna z bohaterek jej ulubionej książki Olgi Tokarczuk – „płynie nad ziemią”. Być może dlatego, że już nic nie musi. Skupia się na tym, co jest ważne. Na bliskich jej ludziach. Na tym, żeby nie pozostawić po sobie zbyt dużego bagażu dla wnuków. Na przejażdżkach rowerowych z przyjaciółką. Na ptakach, którym zniszczono gniazda, kiedy sąsiedzi z naprzeciwka kazali wyciąć porastający ścianę bloku bluszcz. I na klonie, tym rosnącym od strony balkonu. – Liczę na to, że urośnie taki duży jak ten widziany z kuchennego okna. I że tego doczekam.
Zaskoczyło mnie, że jest to nowe budownictwo, choć korespondujące ze starszą zabudową Mirowa. Wnętrze mieszkania jest minimalistyczne, utrzymane w stonowanej, chłodnej kolorystyce. Nic nie odciąga wzroku od obrazów na ścianach i podróżujących z miejsca na miejsce starych mebli z domu rodzinnego. Anda Rottenberg nie lubi durnostojek.
W przyszłym roku zostanie otwarta docelowa siedziba Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Dla nas będzie to – nie tak znowu dziś częsta – okazja do obcowania ze sztuką współczesnych artystów nieprzefiltrowaną przez polityczne klucze. Dla Andy Rottenberg coś znacznie więcej. Swoją batalię o jego powstanie toczy od lat 80. XX wieku. Czy czuje z tego powodu satysfakcję? I jak wygląda życie krytyczki sztuki na emeryturze?
Oddam, jeżeli zapamiętasz historię
Anda Rottenberg przeprowadzała się w życiu wielokrotnie. Już w samej Warszawie, do której przeniosła się na studia, było to 10 różnych mieszkań, nie licząc akademika. Do wszystkich podchodziła podobnie – jak do przestrzeni, w których organizowała wystawy. Musiały dopasować się do jej wizji.
– Jeżeli to były nowe mieszkania, w nowym budownictwie, próbowałam pertraktować z architektami na odpowiednio wczesnym etapie prac. Nie zawsze się to udawało. Miałam mieszkanie na ul. Dzikiej, które przerysowałam całkowicie. W Polsce w połowie lat 90. niemal wszystkie budowano w taki sposób, że na wejściu znajdowały się drzwi do toalety, a ja lubiłam mieć tam sztukę. Udało się też z domem na Wawrze. Siedziałam z architektem i mówiłam mu, w którym miejscu ma narysować okna, bo tam, gdzie miały być pierwotnie, będzie wisiał obraz. Umieszczone zostały w narożniku, jak w architekturze międzywojnia. Spec był najpierw zdziwiony, że umiem czytać plany, a potem zaczęliśmy już razem rysować. To był jedyny w osiedlu domek inny od pozostałych – wspomina.
Na Białej też pozmieniała architektom plany, choć nie zdążyła zrealizować całej swojej wizji. Pierwotnie mieszkanie miało ośmioro wewnętrznych drzwi, było podzielone na wiele małych pomieszczeń. Po zmianach pozostały tylko te do gabinetu i łazienek. Anda zmodyfikowała również układ kuchni. Gotując czy parząc kawę, chciała mieć widok na rozłożysty stary klon. Jego korona niemal w całości zmieściła się w ramie okna. Na wszystkich ścianach krytyczka sztuki powiesiła obrazy. Żadnego z nich nie kupiła. Sumują się one w jej życie, historię relacji rodzinnych i przyjacielskich. Autoportret syna, portret namalowany przez wnuka, Bałka, Zakrzewski, Kozyra, dzieła jej studentek i fotografie. Prezenty, wyrazy wdzięczności i miłości. Poza tym w jej mieszkaniu znalazło się już tylko miejsce na książki, które jeszcze do niedawna oddawała do Zachęty, by móc postawić kolejne, oraz stare, stylowe meble po mamie.
– Niedawno pozbyłam się swojego ostatniego fotela klubowego ze skóry. Ucieszyłam się, że chętnie wzięła go moja wnuczka, a te parę mebli w stylu Ludwika Filipa to jest to, co zostało mi po rodzicach. Są praktyczne, lubię je i dobrze się z nimi czuję. Z pozbywaniem się rzeczy nie mam problemów. Już nie. Kiedy się wyprowadzałam z poprzedniego mieszkania, a było dużo większe niż to tutaj, zorganizowałam weekend dla znajomych. Zaprosiłam ich do siebie i wystawiłam wszystkie rzeczy, których nie mogłam wziąć ze sobą dalej. Oddawałam je pod jednym warunkiem. Że zapamiętają historię danego przedmiotu. Większość z nich to były ważne dla mnie pamiątki, prezenty. Często po ludziach, którzy już odeszli. To było trudne, ale odtąd nie mam problemu z pozbywaniem się rzeczy. Oprócz jednej: laptopa.
Życie w nawiasie. A potem wolność
Laptop mógłby symbolizować wywalczenie sobie przez historyczkę sztuki podmiotowości. Wolności od bezpiecznych etatów w publicznych instytucjach, a trochę też wieloletnich zmagań o sztukę współczesną, jej suwerenność. Bez względu na politykę i to, kto w danej chwili rządził krajem. Ale też wolności od etykietek.
– Kiedy odeszłam z Zachęty w 2001 roku, zyskałam wolność. Okazało się, że można wyjść w każdej chwili i z każdego miejsca. To wtedy skończyło się moje przywiązanie do biurka, choć później miałam jeszcze takie momenty, gdy chodziłam regularnie do pracy. Na przykład podczas stypendium w Stanach Zjednoczonych. Biurko znajdowało się w Museum of Modern Art i miałam asystentkę, która była gotowa kłaść przede mną dywanik. Czułam wtedy przyjemność z bycia częścią tego jednolitego strumienia ludzi biegnących do biura na dziewiątą rano z kawą, a potem wychodzących na lunch złożony z jakiejś zdrowej sałatki. To było jednak życie w nawiasie, przez chwilę. I luksusowy okres, bo wszystkie pieniądze z tego stypendium, które wystarczyłyby mi na cztery lata oszczędnego życia, wydałam na podróże. Rok spędziłam w drodze po USA, Kanadzie, Meksyku, Brazylii, Peru, Argentynie…
Minister Ujazdowski zrobił Andzie Rottenberg dużą przysługę. Co prawda po Zachęcie znalazła się na bruku i bez ubezpieczenia zdrowotnego. Co prawda musiała się nauczyć wszystkiego od nowa. Sama odpowiadać na maile i dzwonić, utrzymać kontakty. I zarabiać z dnia na dzień.
– Zaktywizowałam się wtedy i okazało się, że mogę raz w tygodniu napisać jakiś felieton, jakąś recenzję, tu i tam coś zrobić i dobrze sobie radzić – opowiada.
Krótka historia zmagań
Swoją wolność i podmiotowość odnalazła z konieczności. Przez całe życie za to walczyła o swobodę wypowiedzi dla artystów. I o jeszcze jedno – o Muzeum Sztuki Współczesnej pomyślanym właśnie jako przestrzeń wolności. Pierwszy tekst na temat potrzeby wybudowania takiej placówki Anda Rottenberg napisała w 1981 roku.
– W latach 80. w Polsce rządził Jaruzelski. Tymczasem za naszą zachodnią granicą muzea zaczęły rosnąć jak grzyby po deszczu. Pojawiła się nowa sztuka niemiecka i rynek się nią zainteresował. Zaczął krążyć kapitał, rosły ceny, więc potrzebne było na nią miejsce. Obserwowałam to zjawisko, jeżdżąc po Niemczech w drugiej połowie lat 80. Pierwszy tekst o potrzebie takiego muzeum napisałam jeszcze przed grudniem 1981 roku, kiedy coś się na chwilę otworzyło, a potem szybko zamknęło. Przez kolejne lata nie wracałam do tematu, choć w 1986 roku założyłam Fundację Egit, której celem była właśnie budowa MSN – tłumaczy Anda Rottenberg.
– Efekt Muzeum Guggenheima w Bilbao, który nastąpił dopiero po 1997 roku, do Polski niestety docierał powoli. Chodziłam do urzędu miasta i mówiłam naczelnemu architektowi Warszawy albo burmistrzowi Śródmieścia, który był – nomen omen – architektem, że może zróbmy to, bo Frank Gehry obiecał mi swój projekt. Prezydent miasta zachował się tak, jakby nigdy nie słyszał tego nazwiska, a burmistrz orzekł: „Niech stanie do konkursu”. Prezydent zasugerował jeszcze, by Gehry zrobił projekt, i wtedy pomyślimy. Jak to, bez podania lokalizacji? Od kiedy projekty tworzy się w powietrzu? Mnie marzyło się, żeby muzeum stanęło nad Wisłą. Tam gdzie jest obecnie kontener MSN (Muzeum nad Wisłą, będące siedzibą Muzeum Sztuki Nowoczesnej – przyp. red.) czy Centrum Nauki Kopernik albo na osi Zamku Ujazdowskiego.
W końcu, za czasów prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, kiedy ustalono już obecną lokalizację, odbył się konkurs, który jednak nie przyniósł zadowalających rozwiązań. Jury, w którego skład weszła Anda Rottenberg, wybrało optymalny projekt, ale jego twórca nie bardzo umiał – jak się potem okazało – rozwinąć go w zgodzie z polskimi normami. Pojawiły się konflikty pomiędzy wykonawcami, Warszawskim Biurem Projektowym, które przestrzegało polskiego prawa budowlanego, i architektem, który żądał niemożliwego. Umowa została rozwiązana, a czas płynął. To jednak otworzyło procedurę „z wolnej ręki” i w końcu wybrano projekt możliwie najbardziej neutralny. Jego autorem jest amerykański architekt Thomas Phifer.
– Trudno było rywalizować z Pałacem Kultury. Musiał to być budynek niewchodzący z nim w konkurencję. Dlatego jest neutralny, ale przy tym tworzy warunki do eksponowania sztuki oraz dla Teatru Rozmaitości Warszawa, gdzie ma się znaleźć jego siedziba. Jeśli chodzi o urbanistykę, to doszło tam do zakłócenia. Projekt rozwiązania placu Defilad, który narysował nieżyjący już naczelny architekt Michał Borowski, zakładał dwa bliźniacze budynki stojące naprzeciw siebie i tworzące pomiędzy sobą rodzaj szerokiego forum, miejsca spotkań publicznych. Dzisiaj jest ono ograniczone do obszaru na froncie Pałacu Kultury pomiędzy dwoma teatrami. Plan przeniesienia tego głębiej i zagospodarowania placu w taki sposób, a jednocześnie przesłonięcia bocznych części dekoracyjnych Pałacu Kultury, żeby było widać w osi tylko tę wąską, centralną część, która w tej sytuacji bardziej by przypominała Empire State Building, a nie tego kraba (bo pałac na rzucie wygląda jak krab), się nie powiódł.
Zapytałam Andę, czy odczuwa satysfakcję, że wreszcie muzeum powstanie. Jej odpowiedź była wyważona. Trudno się dziwić. – Obok nas toczy się wojna, zmieniają się priorytety, nie wiemy, czym to się skończy. Lecz byłoby gorzej, gdyby to muzeum nie powstało albo gdyby pozostawało nadal w gestii ministra kultury, a nie miasta. W ciągu ostatnich lat straciliśmy przynajmniej dwa budynki do prezentowania sztuki współczesnej niecenzurowanej politycznie. Mam na myśli Zachętę oraz Zamek Ujazdowski. Na szczęście udało się przenieść MSN w gestię miasta. Będzie to więc jedyny duży budynek z wystawami dyskursywnymi, dla niepokornych artystów.
Ze sztuką na beczce prochu
Anda Rottenberg stworzyła wiele przełomowych wystaw. Jak mówiła w rozmowie ze mną, czasami z architekturą muzeów wchodziła w relacje, a czasami trzeba było z nią powalczyć. Bo była tak aktywna czy wręcz agresywna, że nie nadawała się do zaprojektowania wystawy. Trzeba było dublować ściany, zasłaniać okna, a nawet prostować ostre kąty. Tu miała na myśli budynki zaprojektowane np. przez Daniela Libeskinda. Upodobał on sobie kanciaste formy, w których trudno było potem robić wystawy. Takie jest np. Muzeum Żydowskie w Berlinie czy muzeum MO w Wilnie.
Rozmowa o muzeach przerodziła się w refleksję nad kondycją współczesnego świata. Zastanawiałyśmy się, czy muzea są nam jeszcze potrzebne. – Jest za dużo sztuki i panuje tendencja, żeby ją przechowywać i udostępniać publicznie. Gdy jednak spojrzymy na perspektywę nawet nie świata, ale Europy z punktu widzenia ostatnich miesięcy, kiedy nagle okazuje się, że nie ma co zrobić z uchodźcami, to wszystkie szczytne ideały dotyczące sztuki można podać w wątpliwość. Na naszych oczach zmienia się świat, a moim zdaniem zmieniają się również idee i definicje tego, co jest wspólne. Jakie wartości nam przyświecają? Na czym nam najbardziej zależy? W najgorszym scenariuszu Europa przestanie istnieć za 10 lat, razem ze swoimi zbiorami sztuki i pięknymi budynkami muzealnymi. Żyjemy na beczce prochu, ale programy czy projekty wymyślone wcześniej, takie jak MSN, są realizowane. Bo może jednak ktoś zatrzyma tę śniegową kulę?
Rano kawa, wieczorem wino i wciąż w trasie
– Rano piję kawę, potem już tylko wodę, a wieczorem lampka wina. Bardzo dbam o higienę snu, dlatego powiedziałam Andrzejowi Stasiukowi, że jego „Przewóz” jest lekturą poranną, gdyż nie da się po niej spać. Wieczorem wolę sobie obejrzeć serial z Herkulesem Poirot, bo w tym przypadku człowiek się nie przejmuje gęsto ścielącym się trupem – opowiada Anda Rottenberg o swoich rytuałach kobiety na emeryturze.
Poza tym jednak krytyczki nic nie łączy z opisywanymi przez nią w książce „Berlińska depresja. Dziennik” starszymi paniami człapiącymi po ulicach i ubranymi byle jak.
– To nie jest też tak, że nie lubię dresów. Kiedy jeżdżę na rowerze czy idę na zakupy, ubieram się swobodnie i nonszalancko, jednak wciąż pełnię kilka ról. Praca w „Vogue’u” zobowiązuje do trzymania się pewnej etykiety. Podobnie jak chodzenie do teatru czy na wernisaże. No i spotkania, bo ja stale spotykam się z ludźmi. I dużo podróżuję. W ubiegłym tygodniu to było siedem dni w trasie. Byłam w Białymstoku, w Waliłach, w Supraślu i znowu w Białymstoku. Potem wróciłam na chwilę do Warszawy, pojechałam do Krakowa, stamtąd do Zielonej Góry i do Poznania. Wróciłam i pojechałam do Łodzi. I za kilka dni znowu ruszam w trasę.
Anda Rottenberg
Urodziła się w 1944 roku w Nowosybirsku, a wychowywała w Legnicy. Na studia wyjechała do Warszawy i tu osiadła. W 1971 roku skończyła historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Historyczka i krytyczka sztuki, publicystka i kuratorka wystaw, w latach 1993–2001 była dyrektorką Galerii Zachęta. Inicjatorka powstania Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie oraz autorka książek z zakresu krytyki sztuki i wspomnieniowych. Szefowa działu kultury w „Vogue’u”. Ostatnio ukazała się pozycja kulinarna „Kuchnia towarzyska i uczuciowa” – do jej napisania w okresie pandemii zaprosiła swoich przyjaciół i znajomych. To okraszony rozmaitymi opowiastkami zbiór przepisów na każdą porę roku i na kieszeń zubożoną pandemią oraz inflacją.