– Przez wiele lat najważniejsze było, co powiedzą inni. Dziś postrzeganie luksusu się zmienia, wchodzimy w strefę cieszenia się życiem, eksperymentowania i odwagi bycia w zgodzie ze sobą – mówi architektka wnętrz Ania Wojczyńska, której klientami są prominentni ludzie biznesu, mediów i kultury. Nie ma lepszej osoby do rozmowy o tym, czym jest w Polsce luksus wnętrzarski i jak zmieniały się jego definicje.
Spotykamy się w showroomie Vis a Vis, w kamienicy przy ul. Koszykowej. W pięknym wysokim mieszkaniu każdy pokój urządzony jest w innym stylu. Bogactwo form, faktur, wzorów i sztuki wiszącej na ścianach tworzy niespotykany próbnik inspiracji projektowych.
– Podczas wymyślania tej przestrzeni w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie zrealizować wszystkich moich wnętrzarskich marzeń w relatywnie małej przestrzeni. Trudno było się na coś zdecydować – śmieje się Ania. – To akurat jest gra z pompatycznym nastrojem, a wszyscy myślą, że to jedyny styl, w którym my się potrafimy poruszać. Ja lubię eksperymentować z estetykami – dodaje.
Szukamy miejsca, żeby usiąść do naszej rozmowy – wybieram egzotyczny zakątek pod lampą podłogową The Feather Floor Lamp, która przypomina palmę z kloszem z różowych strusich piór.
Startować z karierą projektantki w latach 80. to było karkołomne wyzwanie.
Zaczęło się tak, że wymyśliłam własną łazienkę, która wzbudziła zachwyt moich znajomych. To były czasy, kiedy wannę kupowało się w piwnicy u cinkciarza, turkusowe kafle w pewexie spod lady, a armaturę przywiozłam z supermarketu w Niemczech. Nie było jeszcze ledów, zrobiłam więc lampę ze świetlówek wpuszczoną w płaszczyznę ściany. Na tamte czasy był to szał i przede wszystkim ewenement organizacyjny.
Wszystkim się spodobało?
Mój kumpel z czasów studenckich był biznesowym przyjacielem Ryszarda Krauzego, który bardzo szybko stał się jednym z najbogatszych Polaków, i zapytał, czy mogłabym urządzić jego mieszkanie. Krauze, jak je zobaczył, chciał takie samo. I tak się zaczęło. Stałam się jego nadworną projektantką, a w 1991 roku założyłam pracownię projektową Vis a Vis.
Najzabawniejsze było to, że dość szybko jedno z moich wnętrz ukazało się w magazynie „Dom & Wnętrze”. Był to przełomowy projekt z niewyobrażalnym budżetem na tamte czasy, wręcz kosmos finansowy. Sprowadziłam umywalkę Andrée Putman, meble Driade, na ścianach powiesiliśmy Nowosielskiego. Rano poleciałam do kiosku kupić magazyn, przekonana, że zaraz rozdzwonią się telefony. I cisza! Nikt się nie odezwał, nie mogłam tego zrozumieć.
Od projektowania się zaczęło, ale wkrótce otworzyłaś też Zoom, kultowy warszawski sklep z designem.
Ciągle ktoś mnie pytał, skąd wzięłam meble do projektu, każdy chciał mieć takie same. W 1996 roku z ówczesnym partnerem otworzyłam więc Zoom – najpierw znajdował się przy ul. Wiktorskiej, a potem Nowogrodzkiej. Trafiliśmy na bardzo dobry czas, designerskie meble nie były wówczas w Polsce dostępne. Rozkręcała się właśnie działalność agencji reklamowych, które były bardzo bogate. Ludzie z branży kreatywnej strasznie dużo zarabiali, a Zoom był dla nich miejscem, gdzie ich gust spotykał się z ich pieniędzmi.
To były zupełnie inne realia. Dopiero wychodziliśmy z estetyki szlacheckiego dworku i cepelii.
Kiedy zaczynaliśmy działalność, nie było jeszcze internetu, przesyłki były zatrzymywane do oclenia, narzędziem do korespondencji był fax, a żeby w ogóle poznać asortyment firm, chodziłam na pocztę z naręczem listów z prośbą o wysłanie katalogu.
Zoom już nie istnieje, za to prowadzisz pracownię Vis a Vis, z showroomem przy ul. Koszykowej w Warszawie.
Zoom hulał przez kilkanaście lat. Potem miałam wybór: albo być w sytuacji prywatnej, która mi nie odpowiadała, i mieć sklep, albo odwrotnie. Wybrałam to drugie i nie żałuję. Jasne, że dzięki naszej ofercie, którą wypracowaliśmy, dziś ten sklep byłby największy w Polsce. Ocaliłam za to studio projektowe Vis a Vis, które prowadzę sama od 2013 roku.
Kolejnym etapem było otwarcie showroomu na Koszykowej, który wziął się stąd, że o ile meble można obejrzeć w katalogu, o tyle tkaninę lub tapetę trudno wybrać na odległość. Trudno też na podstawie zdjęć przekonać do nich klienta, to trzeba zobaczyć, porównać, dotknąć tego.
Pracujesz dla szczególnej grupy klientów. Spróbujmy uogólnić, co jest dla nich ważne przy projektowaniu i urządzaniu domów. Czym się kierują, czy mają specyficzne wymagania?
Obserwuję, jak ścierają się dwa sposoby myślenia. Jeden reprezentują ludzie, którzy mają gust praktyczny – tutaj wszystko musi być wygodne. Oczywiście obserwuję też snobizm i fascynację markami, ekskluzywnością i – co ważne – niedostępnością produktów. Chcą mieć coś, czego nie ma kolega. Nie mogłabym zaproponować klientom takich samych foteli, każdy chce mieć coś wyjątkowego. W studiu musimy, jak w ekskluzywnych markach modowych, pamiętać, co która księżniczka ma w szafie, i nie dopuścić do takiej sytuacji, że podczas odwiedzin okaże się, że ktoś ma taki sam egzemplarz. Wszystkie projekty są całkowicie unikalne.
To są dwa zupełnie inne światy, jedni nie rozumieją drugich. Rozmawiając z frakcją praktyczną, mam problem, żeby przepchnąć fotel, który ma zaoblenia. To są osoby, które wybierają rzeczy kwadratowe, prostokątne, koniecznie symetryczne. A z drugiej frakcji słyszę: „Pani Aniu, ja mam mieć dwie takie same lampki po bokach łóżka? Jak to możliwe?!”. Wyczucie preferencji i stworzenie odpowiedniego briefu jest często prawdziwym wyzwaniem. Ta sama rzecz potrafi wzbudzać skrajne emocje.
Twoje projekty nie mogłyby powstać bez wielkich budżetów. Jak bogaci Polacy rozumieją dziś luksus? Jak to się zmieniało od lat 90.?
Nie ma jednoznacznej definicji luksusu. Dla jednego luksusem będzie nowa bryka, a mieszkać będzie z materacem na podłodze, dla innego powieszenie obrazu albo mieszkanie w „laminatach” – raz wyda pieniądze i do końca życia nie musi się już tym zajmować.
Przez wiele lat, i to wciąż jeszcze pokutuje, najważniejsze było, co powiedzą inni. Kiedyś zażądano ode mnie usunięcia zaprojektowanego kominka, bo nie spodobał się hydraulikowi!
Zmienia się też podejście do samej lokalizacji mieszkania. Kiedyś szczytem luksusu było bezosobowe strzeżone nowe osiedle, dziś remontuje się coraz więcej kamienic. Mieszkanie z wysokimi sufitami i oknami oraz piękną klatką schodową staje się przedmiotem snobizmu i pożądania.
Nie wydaje Ci się, że nastąpiła też pewna kompromitacja idei trendu, za którym trzeba podążać, żeby uwiarygodnić swój status?
Ludzie zaczynają rozumieć, że mogą sami coś wymyślić, a nie tylko kopiować od innych. Przestajemy być niewolnikami cudzych pomysłów, którzy muszą gonić Europę. To jednocześnie oznacza wyzwolenie z kompleksów. Dawno temu zaprojektowałam komuś luksusową bibliotekę i na koniec padło pytanie: „Jak mam sobie poukładać książki?”. Innym razem mieliśmy sesję w zrealizowanym wnętrzu i ustawiliśmy na półkach zabawki, które tworzyły fajną kompozycję. Kiedy przyszłam tam po kilku miesiącach, one wciąż były nietknięte. Dobrze wyglądały na zdjęciu w gazecie, więc trzeba było się pochwalić przed gośćmi takim samym obrazkiem. Dziś to się bardzo zmieniło, zaczyna rodzić się wewnętrzna wolność i to jest właśnie luksus.
A co będzie dalej? W jaką stronę ewoluuje projektowanie wnętrz premium w Polsce?
Myślę, że pójdziemy w indywidualizm, kolekcjonowanie designu i sztuki, a także zamawianie unikatowych, wykonanych specjalnie dla klienta produktów do wnętrz.
Mamy wykonawców, którzy są w stanie zrobić rzeczy na najwyższym światowym poziomie, ale są jeszcze ludzie, którzy się tego boją; pokutuje przeświadczenie, że najlepsze jest to, co zagraniczne, najlepiej włoskie. A tam właśnie szczytem luksusu są meble wykonane na zamówienie przez wyspecjalizowanych rzemieślników.
Na Zachodzie projektuje się już nie tylko stolarkę, ale także oryginalne lampy, krzesła, stoły i inne obiekty dla prywatnego klienta. Są to procesy produkcyjne, które wymagają wielu miesięcy prób, makiet – tak powstają luksusowe wnętrza na świecie. W luksusowych inwestycjach nie ma mowy, żeby ktoś miał meble od popularnych marek. Mieszkania uzupełnione zdobytymi w antykwariatach i sklepach vintage pojedynczymi egzemplarzami i sztuką stają się niepowtarzalne. W Polsce są już designerzy, którzy zaczynają robić takie limitowane edycje, ale to dopiero początek. Oczywiście takie wybory są ekstremalnie drogie, chociażby projekty Marcina Rusaka są dla przeciętnego Polaka zbyt ekskluzywne.
To, że klient jest bogaty, nie musi oznaczać, że ma też dobry gust, wyczucie i rozeznanie w designie. Jak to wygląda z Twojej perspektywy?
Spektrum bogatych ludzi w Polsce jest bardzo zróżnicowane i coraz ciekawsze. Ważne jest, jakimi doradcami się otaczają. Znam ludzi, którzy wiedzą, czego nie wiedzą, chcą się rozwijać, słuchać, jeżdżą po świecie. Mnie nie interesuje udawany glamour. Dla mnie, jeżeli ktoś chce mieć bogate wnętrze, to musi być ono bogate na wielu płaszczyznach. Od rzutu przez dekoracje, meble i przede wszystkim pomysł. Sama złota kanapa tu nie wystarczy.
Zwykle projektanci wypracowują w miarę rozpoznawalny styl, w jakiś sposób powtarzają rozwiązania. Ty projektujesz bardzo różne wnętrza.
Dla mnie każda realizacja to jest matematyka. Mam dane wyjściowe i masę logicznych zadań do rozwiązania. W pewnym sensie każde moje wnętrze było jakoś przełomowe. Projektowałam kiedyś gigantyczną rezydencję z parterem o wysokości pięciu metrów – w takiej skali wszystko wyglądało jak pastisz. To było trudne zadanie, architektura była na tyle nieoczywista, że w holu znajdowała się dziesięciometrowa kopuła z witrażem. Rzadko spotykany ciężar gatunkowy, zwłaszcza w prywatnym domu. Z tym szczególnym gustem klienta i specyficznym wnętrzem nie można było zrobić autorytarnych ruchów, trzeba się było wpasować w zastaną sytuację. Mnie bawi to, że za każdym razem mamy do ugotowania inne danie, z innych składników.
Wyobrażasz sobie zaprojektowanie teraz wnętrza z niskim budżetem?
Oczywiście mogę to zrobić, ale inwestor musi być odważny i zgodzić się na moje pomysły. Dawno temu zaprojektowałam dla znajomej megaawangardowe wnętrze sklepu. Wzięłam szare, piankowe otuliny izolacyjne do rur i zrobiłam z nich tapety, a do tego pośrodku stanęła lada z kolorowego pleksiglasu. Wyglądało świetnie, kosztowało trzy grosze.
A co sprzedawała Twoja znajoma?
No właśnie te rury. Po prostu wykorzystałam twórczo zastane materiały. Zrobienie nudnego wnętrza z tanim budżetem nie ma dla mnie sensu. Obsługując zamożnych klientów, wiem, że pewne rzeczy muszą być na poziomie, i to już na wstępie eliminuje pewne rozwiązania. Ostatnio pracowaliśmy nad rezydencją w Konstancinie, gdzie zaplanowana była wylewka betonowa, ale niestety wzbudziła skojarzenia z czymś tanim, z garażem w bloku. Ludzie, których obsługuje nasze studio, często pamiętają czasy PRL-u, więc wszystko, co kojarzy im się z biedą – luksfery, mozaiki, gorseciki – jest natychmiast banowane.
Za to młodsze pokolenie jest już odbiorcą gorsecików, chociażby zaprojektowanych przez Maję Ganszyniec dla Paradyża.
Tak, bo trzeba było poczekać 15 lat, żeby można było do tego wrócić i potraktować z należytym szacunkiem.
Musisz mieć oko na wszystkie nowości, nowe kolekcje – ogarniasz to na bieżąco?
Kiedyś informacji i newsletterów było mniej, a dziś to się tak strasznie rozpędza, że trzeba by non stop się tym zajmować i nie starczyłoby czasu na pracę. Staram się być czujna, wyjeżdżam na targi. Jest to trochę frustrujące, bo napatrzę się na to wszystko, a wiem, że na większość rozwiązań i pomysłów w Polsce nie ma jeszcze szans. Śmieję się, że staramy się jednak konsekwentnie przesuwać jak najdalej granicę wytrzymałości pacjenta.
Jakie kierunki wyłapujesz teraz na targach wnętrzarskich?
Styl sentymentalny będzie gigantyczną eksplozją, widzę to wszędzie. Sama go sobie w myślach tak nazwałam, ale ostatnio rozmawiałam ze znajomą, która użyła dokładnie tego samego określenia. Polega na swobodnym czerpaniu z przeszłości, miksowaniu wzorów, kwiatów, zygzaków z nastrojem jak ze starych pubów. Teraz wszyscy mówią, że modnie jest nosić niedobrane ubrania, i podobnie będzie we wnętrzu. Cała sztuka polega na tym, żeby powstał fajny nastrój i żeby się na koniec okazało, że wszystko jest spójne. Naleciałości historyczne pomieszane z bardzo nowoczesnym podejściem do wnętrza to będzie nowe rozdanie estetyczne.
Gdybyś miała wybrać, to co jest istotą Twojego projektowania?
Harmonia, porządek, pomysł. Projektowanie składa się z wielu poziomów. Pierwszy jest jak kręgosłup. Polega na ustawieniu rzutu, relacji przestrzeni we wnętrzu, równowagi skali i widoków. Kiedy to się dobrze ustawi, niezależnie od tego, co zrobimy dalej, całość będzie harmonijna. Jak już mamy gotowy ten szkielet, to nakładamy na to skórę, czyli dodajemy funkcję i wypełniamy meblami. Potem jeszcze dochodzi warstwa dekoracyjna – sprawdzamy, czy dana tkanina pasuje do innej, jak są wykończone meble, czy nie ma nudy. To wszystko odbywa się w ramach pomysłu estetycznego, który musi współgrać z architekturą i gustem klienta. W tym musimy się poruszać, żeby stworzyć wnętrze, które będzie wypowiedzią na temat. Tylko taka praca mnie interesuje.
Podstawą jest dobra relacja z inwestorem. Jak to robisz, że chcą Cię słuchać?
Zdarzają się tacy, którzy wszystko wiedzą najlepiej i uważają, że architekt jest po to, żeby rozrysowywać ich pomysły. To są najczęściej panowie, którzy sami zbudowali swoje kariery i majątki i wszystko wiedzą najlepiej. Patriarchat u nas jest niesamowicie umocniony i przykro się to obserwuje. Jeśli żona jest dopuszczona do głosu, to często kończy się to lepiej. Na szczęście kobiety się wspierają.
To są duże inwestycje, decyzje podejmowane na lata. Ludziom puszczają nerwy?
Przejście przez proces projektowania domu jest jak papierek lakmusowy pokazujący, co się dzieje w rodzinie, w małżeństwie. Moja praca trwa minimum półtora roku i bardzo dużo rzeczy przy okazji – że tak powiem – naświetla. Płaczące żony i dzieci to jest coś, co mi się zdarza. Najpierw bój jest o układ, potem o estetykę i konkretne rozwiązania, potem o budżet, organizację, a na końcu o zgodę na sesję. Cały czas człowiek żyje w niepewności, co się uda. Ten proces może być traumatyczny (niezależnie od nas), tak że jak kończymy realizację, to ludzie się już nie cieszą – trzeba poczekać półtora roku, aż ze wszystkich zejdzie ten stres poporodowy. Bywają takie przypadki.
Co według Ciebie sprawia, że wnętrze można nazwać domem?
Kiedyś w domach było dużo bibelotów, pamiątek, obrazów, a teraz w nowoczesnych mieszkaniach jest pusto. Ludzie, przeprowadzając się, pozbywają się swojej przeszłości. W nowym, większym mieszkaniu mają więc gigantyczne regały, na których nic nie stoi, bo nie mają w ogóle książek. A przecież dom tworzą nie tylko bliska nam estetyka, sensualność, faktury, kolory, ale też osobiste przedmioty, wzbudzające emocjonalne skojarzenia. To dzięki nim odróżniamy dom od hotelu. Kiedyś ludzie bali się minimalizmu, bo nie chcieli mieć w domu jak w hotelu, a dziś lepsze hotele, np. Puro, oferują wnętrza, które często mają bardziej domowy klimat niż prywatne mieszkania.
Sztuka może służyć zapełnieniu tej pustki.
Tak, oczywiście, ale pod warunkiem, że mamy do niej emocjonalny stosunek. Obserwuję sytuacje, kiedy to architekt decyduje o tym, co będzie wisieć na ścianie. Pojawia się sztampa i brak autentyczności. Rodzący się zawód art advisora pomaga ludziom sensownie wejść w świat sztuki.
Masz jakieś szczególnie ulubione wnętrze w swoim portfolio? Takie, w którym sama mogłabyś mieszkać.
Jak mówią reżyserzy o nakręconych filmach: „Nie oglądam, nie pamiętam, jestem już głową gdzie indziej”. W momencie, gdy powstaje wnętrze, mam frajdę, ale potem przechodzę dalej, do kolejnych tęsknot za estetykami, których mi się nie udało wdrożyć. Takiego wnętrza, które bym sobie wymarzyła, jeszcze nie zrobiłam, bo nikt nie dał mi takiej totalnej swobody. Zawsze są jakieś ograniczenia. Na szczęście pojęcie designu w Polsce ewoluuje, więc jest nadzieja.
Ania Wojczyńska
(ur. 1963) – architektka wnętrz, właścicielka pracowni projektowej Vis a Vis. Jej klientami są prominentni ludzie biznesu, mediów i kultury. Skończyła studia architektoniczne na Politechnice Warszawskiej. W 1991 roku założyła studio Vis a Vis, które od początku wyróżniało się projektami w duchu światowego wzornictwa, sprowadzając wyposażenie z topowych firm zagranicznych, m.in.: BB Italia, Maxalto, Tom Dixon, Rimadesio, Giorgetti. W 1996 roku otworzyła w Warszawie galerię luksusowego designu Zoom, która była pierwszym tego typu miejscem w Polsce. Pracownia Vis a Vis realizuje wnętrza mieszkalne dla klientów prywatnych oraz biurowe dla firm (np. Prokom i CCC); jest też autorem m.in. lobby w gdyńskich wieżowcach mieszkalnych Sea Towers. W showroomie przy ul. Koszykowej 24 można znaleźć tkaniny, tapety, pasmanterie, karnisze, skórzane panele, meble i oświetlenie, tkaniny i tapety, a także prace polskich artystów.