Wbiegam mozolnie po schodach i choć tchu mi brakuje, kucam pod wejściem do bazyliki i patrzę powoli do przodu. Tu widać pełną sylwetę Paryża. Ze szczytu tysiąca stromych schodów nic nie umknie – żaden budynek, most, żadna katedra czy szokujące formy muzeum Centre Georges Pompidou w dystrykcie Beaubourg.
Wiążę sznurówki, upewniając się dwukrotnie, że zaciśnięte są mocno i się nie poluzują. Dzisiaj w planie będą paryskie podbiegi.
Stoję spokojnie przed przejściem dla pieszych, czekając, aż zielony sygnał wypuści mnie na dzisiejszą trasę. Nim wbiegnę na zebrę, powycieraną milionem samochodowych bieżników, ostrożnie rozglądam się wokoło. Nie biegam nigdy ze słuchawkami, nauczony, że gdzieś niedaleko czaić się może zielony i cichy, ekologiczny elektryk. Bezdźwięczny może być zagrożeniem.
Jak na wystrzał startowy ruszam, gdy tylko żółty zmieni się na zielony. Biegnę powoli, na zmianę pracując dynamicznie ramionami. Sprężyście odbijam się od chodnika, skupiając swe ciało i umysł, bo podbieg niedługi, lecz nachylony mocno. Gdy jestem na szczycie, obracam się z wolna i truchtem, spokojnie zbiegam w dół. Robię ich kilka – podbieg i powrót. Nie na sto procent, lecz mocno i z odpowiednim, sportowym zaangażowaniem.
Sto lat temu tą samą trasą i pod tym samym nachyleniem francuski przemysł samochodowy testował swoje pojazdy. Rue Lepic była kiedyś dla małych „renówek” i „cytryn” certyfikowanym testem na wytrzymałość – dziś jest nim dla mnie.
Jeszcze ciepłe croissanty
Kiedy tak zbiegam, równając oddech po ciężkim wysiłku, z sentymentem spoglądam na narożną, przeszkloną witrynę. Nie ma już Tiny i jej małego butiku. Nie ma też mojej małej piekarni. Jest za to, jak wszędzie wokoło, kolejny sklep z tandetnymi magnesikami, wieżami Eiffla i Łukiem Triumfalnym. Poukładane paryskie symbole sterczą, czekając, aż ktoś zapragnie je mieć. Za kontuarem Hindus w turbanie przy uchylonej szufladzie dyskretnie przelicza utarg.
Mieszkałem nieopodal. Niespełna trzy dekady temu. Przy wyjściu z metra Blanche, z czerwonym symbolem paryskich rewii w pobliżu, gdzie kankan unosił spódniczki zgrabnych tancerek pod dachem Paryża, miałem małą, studencką mansardę. Dziś prawdopodobnie nazwano by ją „patodeweloperką”, lecz wtedy dla mnie te osiem metrów było całą nadzieją na lepsze. Przez trzy lata ta mała przestrzeń była dla mnie wyzwaniem. Niezbyt pakowna, uczyła mnie, czym jest minimum i planowana redukcja. Aby studiować, musiałem w weekendy pracować nocami. Aby część moich makiet mogła być z pleksi, stałem za ladą, wydając przygotowane wcześniej bagietki.
Dobrze ulokowana, nieduża piekarnia, miała swych stałych i ukochanych klientów. Jedni tuż o poranku lub po południu, inni już w nocy, a może bardziej o świcie – wszyscy łaknęli ciepłych, pachnących wypieków. Moimi klientami byli ci drudzy. Czasem „zalani w trupa” kolesie, powyrzucani z pobliskich licznych dyskotek, wpadali do mnie na pierwsze ciepłe, maślane croissanty. Niekiedy spłukani i oszukani klienci „czerwonych” witryn musieli w ciemnościach i w podnieceniu płacić za szklankę whisky więcej, niż mieli w swych małych portfelach. Szlochając, szukali potem u mnie pomocy i telefonu, by o tej niesprawiedliwości i swoim nieszczęściu poskarżyć się dzielnicowemu.
Miałem też czasem i panie klientki, które dziękując za łyk kawy, swym męskim głosem wpędzały mnie w osłupienie. Bo zgrabne były i umalowane, a obcasy ich butów, długie i ostre, dziurawić wręcz chciały sklepową podłogę z kafelków. Przy wejściu zawsze asystował mi kloszard. Dumny Algierczyk, zgarbiony, zwisał na mojej klamce z wyciągniętą do przodu ręką. Do kubka po kawie zbierał każdą monetę, o każdym nominale.
W katakumbach miejskiej komunikacji
Gdy już biegnę spokojniej, po wąskich uliczkach malarskiej dzielnicy, zaczynam sobie zdawać sprawę, że nie ma tu samochodów, choć kiedyś w tej okolicy było ich mnóstwo. Przy żadnym z chodników wokoło nie stoją już ściśnięte zderzak w zderzak pojazdy. W ich miejscu zaparkowane są rowery, a rozdzielają je bujnie kwitnące, trawiaste klomby. Wbiegam mozolnie po schodach i choć tchu mi brakuje, kucam pod wejściem do bazyliki i patrzę powoli do przodu. Tu widać pełną sylwetę Paryża. Ze szczytu tysiąca stromych schodów nic nie umknie – żaden budynek, most, żadna katedra czy szokujące formy muzeum Centre Georges Pompidou w dystrykcie Beaubourg.
Na stacji Barbes dziś jakby mniejszy tłum. Tu zawsze gwar był okropny. Witryny domu towarowego Tati stoją puste, zabezpieczone sklejką od frontu. Nie kuszą tanią ofertą, nie stoją przed nimi targowe stoły, pełne okazji, rozmiarów oraz miliona fasonów. Nie stoją również przed nimi piękne kreolskie, egzotyczne, paryskie handlarki. To wszystko znikło albo zostało tylko w mojej wyobraźni.
Zszedłem do katakumb miejskiej komunikacji. Utknąłem w kącie telepiącego się wagonika. Stoję jak wszyscy, na baczność, a z wyciągniętymi palcami docieram do okna. Próbuję gdzieś się w końcu podeprzeć. I choć trzęsie i huśta na boki, próbuję się zakotwiczyć.
Mieszanka perfum, przypraw i wydechów próbuje się rozcieńczyć w powietrzu wpadającym gwałtownie z uchylonego okienka. Wagonik pędzi, zwalnia, by zaraz znowu przyśpieszyć. Raz jest jaśniej, a raz pędzimy w ciemności, mijając kafelkowe sklepienia i reklamy w tysiącu odmian. I znowu wolniej przed stacją i żwawiej na prostej, do przodu, przesuwamy się z peronu na peron.
Hymn paryskich przedmieść
Stoję zbyt blisko mojego sąsiada i choć nie chcę, to skupiam swój umysł i słucham. Spomiędzy małżowin usznych i poduszek jego markowych słuchawek sączy się cicho fraza: Laisse pas traîner ton fils, si tu ne veux pas qu’il glisse. „Nie zostawiaj syna bezczynnie, jeśli nie chcesz, żeby się poślizgnął”.
Znam dobrze ten refren. Był hymnem paryskiego przedmieścia końcówki lat 90. To na tych wersach szlifować chciałem mój ubogi wówczas język francuski. Dla polskiego studenta była to porażka, bo wykształcony na uczniowskich czytankach, tonąłem w lokalnym żargonie, nie rozumiejąc żadnego zdania czy nawet słowa. Potoczna gwara (argot), gra słów, skróty i lustrzane odbicia wyrazów przelatywały bezwiednie przez moje uszy, pozostawiając jedynie pustkę. Nim oswoiłem język, treść, kontekst i znaczenie, czułem jednak w tym hymnie napięcie, sprzeciw i rozgoryczenie.
Gangsterski rap komentujący rzeczywistość podmiejskich osiedli był bezgranicznie szorstki i szczery. Wylatujące jak z lufy średniego kalibru słowa strzelają swym żywym żalem i nienawiścią do policji. Brak w nich nadziei, nie widać przyszłości. Wszędzie tak szaro…
U progu roku 2000
Dla młodych ludzi to już nie to samo
Dla tych, którzy się tu kręcą, jak i dla tych, którzy uciekają
Prosto dalej i tak nie ma już pracy.
Mówią, że muzyka łagodzi obyczaje, lecz w tym utworze gniew wybrzmiewa równie mocno i zdecydowanie jak sama melodia. Jak Voltaire w XVII-wiecznej Francji bulwersował opinię publiczną swym krytycyzmem i śmiałością przekonań, tak NTM z Kool Shenem i Joeyem Starrem rytmicznymi frazami, rwaną nutą i tłustym, basowym bitem odważnie i bez żadnych zahamowań opisywali rzeczywistość postemigranckiego pokolenia.
Urodzeni we Francji, lecz „zepsuci” kolonialnym genem, nie mogąc doświadczyć równości, sprawiedliwości i braterstwa od swoich „lepszych” rodaków, barykadują się w podmiejskich gettach. Pochodzenie, wyznanie, status i wykształcenie jednym przynoszą sukces, innych wypychają poza Perif (Boulevard Périphérique).
„Neuf-Trois (93)” – tak oznaczone rejestracje samochodów zza tej umownej granicy między bogatym centrum a ubogimi peryferiami dla jednych są tylko słowami i cyframi, dla innych niechlubnym określeniem, a dla jeszcze innych – powodem do prawdziwej dumy. Wytatuowane liczbą 93 Saint-Denis jest stolicą tej dumy i zarazem wrzodem na pięknej, burżuazyjnej twarzy Paryża. Tu rzadko pojawia się ktoś przypadkiem. Na pewno nie ci, co Francję chcą widzieć tylko w białym kolorze. Tu miesza się wszystko. Rasy, kolory, religie i smaki. Wszystkiego tu trochę. Trochę Algieru, Dakaru i Fezu.
Różne proporcje liberté, egalité, fraternité
Wychodzę z metra. Trzaskają drzwi wahadłowe i przeciąg owiewa mnie jak zawsze. Słychać gwar miasta i gdy wynurzam się nad poziom chodnika, oślepia mnie słońce i niespotykana tu wcześniej sytuacja. Żadnego korka, żadnych klaksonów i chmary taksówek. Gdy tak stoję przy rue de Rivoli, mimo że spodziewałem się miliona rur wydechowych, widzę jedynie autobus i mnóstwo kolarzy na miejskich rowerach. Żadnego diesla i wolnej taksówki. Dużo tu luzu, jak na przedmieściach. To dobry pomysł – tak powinniśmy zmieniać nasze, polskie śródmieścia.
Anne Hidalgo, mer Paryża, kiedy pandemia zabrała z dróg samochody, a mieszkańców uwięziła w domach, postanowiła na próbę oddać część jezdni stolicy Francji nowym użytkownikom. Jak często bywa, rozwiązania czasowe lubią się utrwalić na stałe i choć automobiliści protestowali, merostwo nie dało za wygraną. Ta walka wciąż trwa, lecz piesi się cieszą, bo to wojna o lepsze, z zielonymi ideami na sztandarach.
Paryż mnie rozwinął. Wykształcił wrażliwość, nie tylko tę estetyczną. Przyniósł wiele przyjaźni, a doświadczeniami wzbogacił nie tylko życie zawodowe. Pozwolił dojrzeć rzeczy, których wcześniej nie widziałem. Nakarmił smakami, których nie znałem. Kuchnia francuska ma jednak wiele smaków i czasami czułem także posmak goryczy. Francja, której republikański przepis na demokrację bazował zawsze na trzech składnikach – liberté, egalité, fraternité – nie na wszystkich talerzach serwowała je w równych proporcjach.
Tutaj najlepiej mogłem uczyć się tolerancji, bo podczas gdy w Polsce rasa i kolor, religia i pochodzenie wszędzie były takie same, Paryż kipiał od różnic. Choć definicję rasizmu poznałem już w Polsce, to dopiero w Paryżu mogłem się przekonać, jak trwale może on niszczyć człowieka. Nieważne, czy czarny, żółty, gejowski, katolicki – rasizm jest absolutnie największym wrogiem publicznym.
We Francji „żółte kamizelki”, w Polsce „czarne parasole”. Wszyscy na ulicach szukać pragniemy godności i obywatelskiego honoru. I tu, i tam nie chcemy dać się podporządkować, pragniemy walczyć z niesprawiedliwością. Szukamy wszędzie zieleni, bioróżnorodności, ale proszę… tylko z głową.
„Bagaż podręczny” – cykl felietonów Przemo Łukasika
Felieton powstał w ramach cyklu „Bagaż podręczny”. Czym jest ten bagaż? To mój podstawowy zestaw, który towarzyszy mi w każdej podróży. Nieważne, czy to wyjazdy służbowe, czy prywatne – bagaż podręczny jest niezbędnym minimum, którego nigdy nie rozpakowuję do końca i który często czeka na kolejną wyprawę. Oprócz szczoteczki do zębów zabieram zawsze aparat fotograficzny i buty do biegania. Po powrocie bagaż podręczny zawsze wydaje się cięższy, bo wypełniają go zapachy, smaki i wspomnienia. Czasem dzieje się tak za sprawą ciężaru przemyśleń i uczuć, które transportuję tysiące kilometrów, a które zawsze są bazą do wniosków i refleksji, że mój świat nie zawsze jest światem innych.
Przemo Łukasik
Urodził się w Chorzowie w 1970 roku. Ukończył Wydział Architektury na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Studiował również w Ecole d’Architecture Paris-Villemin w Paryżu. Następnie pracował w berlińskim studiu P.P. Pabel Architekten oraz w paryskich biurach Jean Nouvel Architecture i Odile Decq / Benoit Cornette. W 1997 roku wraz z Łukaszem Zagałą założył autorską pracownię architektoniczną Medusa Group. Uprawia triathlon i fotografuje. Na łamach „Design Alive” publikuje cykl felietonów pt. „Bagaż podręczny”.