Gdzie siła petropieniądza mierzy się z kulturą Zachodu, gdzie pustynia przesypuje się przez najwyższe wieżowce świata, gdzie bogactwo uzależniło wielonarodową, napływową populację, a ubóstwo, choć skrywane dyskretnie, jest powszechne, gotowe spełnić każde życzenie, każdą zachciankę – tam jest świat pełen paradoksów, luksusu i słońca. Dubaj
Jesteśmy krajem dwustu narodowości. Ta prosta fraza brzmiąca jak slogan reklamowy lub pyszne wyznanie jest prawdą o jednym z najmłodszych krajów świata. Młodsze ode mnie Zjednoczone Emiraty Arabskie powstawały z pustki i na pustkowiu. Pięćdziesiąt lat temu niezależne pustynne plemiona zjednoczyły się pod wspólnym godłem i jedną flagą, by na skraju pustyni zbudować nowy Babilon, do którego ciągnąć będą karawany bankierów, oligarchów, kupców i najemników.
Azyl, raj czy konieczność?
Wydawałoby się, że beduińska tożsamość szukać będzie spokoju, chroniąc się przed niewiernymi z Zachodu pod zacienionymi, pustynnymi namiotami, lecz ona z nieznanych powodów otworzyła swe granice dla ekspatów i emigrantów, których miliony napłynęły w poszukiwaniu przygody, szansy i zbawienia.
Kiedy zachodni świat próbuje dziś rozwiązać narodowościowe rebusy i oczyścić chrześcijański gen, Zjednoczone Emiraty Arabskie ściągają do Dubaju niezliczone odmiany kultur, religii, ras i narodowości. Kiedy europejskie prawicowe rządy próbują odfiltrować „czystą” krew od zmieszanej i blokują swoje porty przed napływem emigrantów z Południa, emirowie gigantycznymi hubami lotniczymi zasysają miliony nowych obywateli z odległych zakątków świata.
Dla jednych to podróż marzeń, słońce, przepych, punkt przesiadkowy lub miejsce na shopping. Dla innych konieczność i jedyna szansa na opłacenie szkoły i leków dla ubogich członków rodzin, porzuconych na lata w ojczyźnie. To także raj dla bogatych rosyjskich uchodźców, szukających rozgrzeszenia za witrynami luksusowych sklepów i jachtów, a także azyl dla uciekinierów podatkowych i ambitnych pracoholików, szukających nowych wyzwań. Nie wszyscy przylatują tu z wyboru, nikt jednak nie jest tu z przymusu.
Gdy pierwszy raz opuściłem strefę bezcłową i wybrałem się poza obszar lotniska, jadąc dubajską taksówką i przyglądając się skali miasta, również szukałem odpowiedzi na pytania, po co, dla kogo i za jaką cenę.
Autostrady zaplecione jak kokardy
Na początku wrażenie robią zlewające się zewsząd rzeki autostrad. Dużo bardziej obfite niż te europejskie, po każdej ze stron liczą po sześć i siedem pasów. Nie zawsze są pełne pojazdów, ale pilnie wyczekują na moment, kiedy całą swą szerokością będą dystrybuować miliony maszyn, napełniających Dubaj pracownikami mieszkającymi poza ścisłym downtown i opróżniających go z nich.
Jakby trzymane za cugle, nie wyrywają się żwawiej do przodu, bo ustawione w regularnych odstępach fotoradary dyskretnie czekają na kierowcę z charakterem i za ciężką nogą.
Choć gigantyczne silniki bulgoczą od nadmiaru mocy, niewiele tu rwanych, wiejskich przyspieszeń i akustycznej katorgi dla ucha, która zalewa codziennie warszawskie ulice. Nie dźwięk, nie silnik, nawet nie marka robi tu największe wrażenie, lecz numer rejestracyjny. Im niższy i bardziej indywidualny, tym droższy jest czasem od samego pojazdu.
Wiadukty autostrad, zaplecione jak świąteczne kokardy, raz górą, raz dołem owijają gigantyczne kwartały, wysadzane smukłymi, przedziwnymi budowlami. Budynki wyrywają się w górę, jakby każdy z nich, stojąc na palcach, chciał zaimponować sąsiadowi swoim rozmiarem. Przebrane w dziwaczne elewacje, strojnie próbują zawstydzić siebie nawzajem.
Skromność to cecha niechciana i mało popularna w tym mieście. Są oczywiście, jak wszędzie, przypadki budynków, które są niższe niż sąsiad, z fasadą mniej strojną, lecz przyciągają oko swym eleganckim wyglądem. Niestety to cecha niechciana, zbyt mało popularna, bo „mała czarna” i smoking nie sprawdzają się tu tak dobrze jak fikuśne kapelusze z Royal Ascot, z pogiętymi blaszkami i piórkami, w szokujących i intensywnych kolorach. Wszystkie wieżowce, dopięte jak broszki, dźwigają logotypy swych próżnych właścicieli, które po zapadnięciu zmroku jarzą się zewsząd, pod różnymi kątami.
U dołu tych smukłych kompozycji przestrzennych zalegają mniej strojne budowle. To budynki techniczne, parkingi lub nieduże meczety, ze strzelistymi, smukłymi minaretami.
Wieża Babel
W centrum, jak stalagmit, jak ułupany kawałek skały, sterczy najwyższy z nich wszystkich: Burj Khalifa. Prawie kilometrowy słup szkła i stali wbija się w niebo swym smukłym jak igła masztem. U dołu rozległy, statycznie próbuje utrzymać 163 najdroższe kondygnacje.
Jak każda dominanta, stoi i znaczy swym dostojeństwem szczególne miejsce. To centrum miasta, centrum Dubaju, a może bardziej – wszechświata, bo słowo „najwyższy” miało być wyzwaniem nie tylko dla lokalnych inwestorów i budowli. Jak w wieży Babel, budowanej, by dotrzeć do nieba, w Burj Khalifa rozbrzmiewa z tysiąc języków. To pomnik ambicji, kunsztu inżynierskiego i aspiracji. To w końcu nowy symbol arabskiej dominacji.
U jego podnóża sztuczne jezioro z wybijającymi w niebo fontannami gromadzi co wieczór miliony gapiów, którzy z odpalonymi smartfonami rejestrują spektakl światła, muzyki i wody.
To nie tylko sklepy, butiki, kawiarnie, parkingi i kina – wypełniają go również sztuczne lodowisko i akwarium z podwodnym zoo. Aby dostęp do niego był jak najwygodniejszy, łączą się z nim rękawy i zadaszone kładki, w pełni klimatyzowane i z ruchomymi chodnikami. Każdy, czy to z metra, hotelu bądź biurowca, czy z sąsiedniej wieży mieszkalnej, może łatwo się do niego dostać, unikając udaru i zbytecznej opalenizny.
W Dubaju wszystko powstało w biegu. Kiedy miasta Europy kształtował wielowiekowy okres przemian, nawarstwień i odbudów, kiedy styl zastępował styl, a rewolucje zamieniały w zgliszcza katedry, pałace i zamki, Dubaj bez zakłopotania chciał z marszu stać się Londynem, Paryżem czy Nowym Jorkiem. Widać to czasem w sylwecie miasta, tu Big Ben i Chrysler Building mają swe niezbyt udane kopie.
Zdumiewa jednak rozmach i roztropność jego twórców. Miasto jak dotąd nie zdradza urbanistycznych błędów lub są one subtelne. Nie ma zbyt wąskich ulic i parceli bez dojazdu czy uzbrojenia. Budowle zawsze uzupełniają tereny rekreacji i usług towarzyszących oraz pieczołowicie zaplanowana zieleń. Mało jest monofunkcyjnych kwartałów i choć jest to miasto z ulicami dla aut, nie dla ludzi, to zważywszy na klimat, można to szybko zrozumieć.
Ludzie są tu mili i uprzejmi. Nieważne, czy roznegliżowani, często w plażowym stroju, czy okryci po szyję w arabskie abaje, tubylcy i przyjezdni tolerują swe obyczaje. Choć o kontrast nie trzeba specjalnie zabiegać, nikt za nikim się nie ogląda. Szpanerstwo nie omija nikogo, żadnej narodowości, rasy i żadnego wyznania. Spod długich damskich welonów, kefiji i kendur wystają najmodniejsze kolczyki, zegarki czy limitowane snickersy. Tradycja miesza się mocno z nowoczesnością, nie wyrządzając przy tym krzywdy wielowiekowym zwyczajom. Zauważalna jest czystość i schludność, a i zapach dostarcza dużej przyjemności.
Dubaj to przestrzeń niezliczonych paradoksów i diaspor. Indyjskie, erytrejskie, pakistańskie, bengalskie, filipińskie i najnowsze… rosyjskie – czynią z tego miejsca wielokulturowy patchwork. Ulice wypełnia międzynarodowy angielski, z rzadka słychać arabski, a coraz głośniejszy wydaje się rosyjski.
Gdzieś obok skąpo ubrana turystka, z wypracowanymi na siłowni kształtami, okryta po nos w jedwabny welon, kusi swymi wdziękami młodego małżonka, który trzyma ją za rękę. Rozmach opisuje tu wiele przedsięwzięć. Nie tylko budynki, dzielnice, galerie i samochody. Wygolone, rozległe, soczyście zielone pola golfowe, sowicie nawadniane hektolitrami wody, rozlewają się obficie między miastem, pustynią i morzem, a depcze po nich eleganckie obuwie. I choć służą niewielkiej i zamożnej społeczności, wydaje się, że są wielkimi, biologicznie czynnymi terenami. Ot, taki pustynny paradoks.
Węgiel na Śląsku, ropa w Dubaju
Podobnie jak Śląsk, Emiraty zbudowało to, co geologicznie uformowała natura miliony lat temu. Każde z tych miejsc za sprawą chemicznych pierwiastków rozbudowywało się i tworzyło coraz większą społeczność. I tu, i tam z ich powodu zmienił się krajobraz, powstały wielkie majątki, ugruntowały się rodzinne manufaktury, a wokół nich pojawiła się rzesza chętnych, by choć niewielką część tego sytego środowiska móc pozyskać dla siebie. I jedno, i drugie to ziemia obiecana. Splamiona potem i krwią najemnych robotników. Białe jak śnieg dyrektorskie kołnierzyki, jak również arabskie kandory i abaje codziennie są prane i krochmalone, by śladów potu i krwi nie zauważać.
W jednym i drugim przypadku to miejsca nasycone emigrantami, ekspatami – tymczasową ludnością. Początkowo, jako siła najemna, uzupełniać miała ona tubylców, by za chwilę odwrócić społeczne proporcje i dominować. Dziesięcioprocentowa populacja potomków Beduinów, rodowitych właścicieli pustynnych wydm i oaz, jest zalewana teraz przez multikulturową, wielonarodową, napływową ludność. To swoista ojczyzna mniejszości. Otoczona zewsząd innością, usilnie próbuje panować nad swoimi włościami.
W jednym i drugim miejscu pierwotne obyczaje, historia i kultura mieszają się z napływającymi z zewnątrz smakami, kolorami i wyznaniami. Beduini, jak hanysi, dumni ze swych korzeni, dialektów i starych zwyczajów, dzielą się potencjałem miejsca, oczekując w zamian pracowitości, szacunku i zrozumienia. Uporczywie próbują chronić swoją autentyczność, kulturę i język, lecz tak jak na Śląsku, tak i w Dubaju gęstą esencję rozcieńczy z czasem wodnista ciecz globalizacji.
Czarny węgiel na Śląsku, czarna, mazista ropa pod pustynnym dywanem. Jedno i drugie miejsce zawdzięcza swój rozwój zasobom ukrytym pod geologiczną strukturą warstw ziemi.
Wykorzystywane politycznie, stać się mogą orężem silniejszym od stali. Są powodem manipulacji, finansowych spekulacji, a przede wszystkim zanieczyszczenia środowiska. Paradoksalnie pożądamy ich i nie chcemy zarazem. Jedni z mozołem wywożą je nad ziemię, by inni mogli walczyć, aby nigdy nie wydostały się z kominów i rur wydechowych naszych pojazdów. Choć karmić potrafią sowicie, niejednej śmierci były powodem.
Ten bolesny paradoks trwać będzie aż do wyczerpania zasobów. Aż ostatni litr ropy i ostatni czarny kamień będą nam mogły dostarczyć kalorii. Co potem? Niech to pytanie wybrzmi najpełniej.
„Bagaż podręczny” – cykl felietonów Przemo Łukasika
Felieton powstał w ramach cyklu „Bagaż podręczny”. Czym jest ten bagaż? To mój podstawowy zestaw, który towarzyszy mi w każdej podróży. Nieważne, czy to wyjazdy służbowe, czy prywatne – bagaż podręczny jest niezbędnym minimum, którego nigdy nie rozpakowuję do końca i który często czeka na kolejną wyprawę. Oprócz szczoteczki do zębów zabieram zawsze aparat fotograficzny i buty do biegania. Po powrocie bagaż podręczny zawsze wydaje się cięższy, bo wypełniają go zapachy, smaki i wspomnienia. Czasem dzieje się tak za sprawą ciężaru przemyśleń i uczuć, które transportuję tysiące kilometrów, a które zawsze są bazą do wniosków i refleksji, że mój świat nie zawsze jest światem innych.
Przemo Łukasik Urodził się w Chorzowie w 1970 roku. Ukończył Wydział Architektury na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Studiował również w Ecole d’Architecture Paris-Villemin w Paryżu. Następnie pracował w berlińskim studiu P.P. Pabel Architekten oraz w paryskich biurach Jean Nouvel Architecture i Odile Decq / Benoit Cornette. W 1997 roku wraz z Łukaszem Zagałą założył autorską pracownię architektoniczną Medusa Group. Uprawia triathlon i fotografuje. Na łamach „Design Alive” publikuje cykl felietonów pt. „Bagaż podręczny”.